Główną
bohaterką powieści jest Alice, młoda dziewczyna której pasją jest gra na
skrzypcach. Alice żyje muzyką i cały jej czas wypełniony jest grą, malowaniu i
pisaniu wierszy. Artystyczna dusza pochodząca z dobrego domu i mająca zamożnych
rodziców, którzy chcąc umożliwić córce dalszy rozwój kupują większy dom, w
którym będzie mogła niepokojona przez nikogo ćwiczyć. Cała historia rozpoczyna
się właśnie w dniu przeprowadzki, a
dokładniej pierwszego wieczoru, gdy Alice w trakcie snu przenosi się do Melodii
– krainy stworzonej z muzyki. Brzmi wspaniale prawda? Niestety na interesującym
pomyśle się skończyło ponieważ sama kraina jest prosta niczym rysunek 4
letniego dziecka, bohaterkę można posądzić o schizofrenię, a fabuła jest tak
nielogiczna i pełna dziur, jakby autorka sama nie była pewna o czym tak
naprawdę chciała napisać, a co gorsza zapominała co napisała na poprzedniej
stronie. Ale zacznijmy po kolei.
Alice po
przybyciu do Melodii spotyka Trevora, który wydaje się być jedynym mieszkańcem
przedziwnej krainy. Jak się nie trudno domyślić oboje zakochują się w sobie od
pierwszego wejrzenia i bez pamięci. Chłopak twierdzi iż cała Melodia zrodziła
się z muzyki jaką komponuje bohaterka, że jest odzwierciedleniem jej duszy.
Alice coraz więcej czasu spędza w wyśnionej krainie, a granica miedzy snem,
jawą i rzeczywistością zaciera się. W końcu już nie jest w stanie powiedzieć,
co jest rzeczywistością, a przynajmniej tak mówi rozdarta między pozostaniem z
ukochanym, a powrotem do rodziny i nauki. I tutaj zaczyna się największy
problem tego tytułu. Fabuła i zachowanie bohaterki są tak pełne sprzeczności,
że równie dobrze można by je rozdzielić na dwie oddzielne historie. Alice na
przemian to odchodzi to powraca do Trevora. W jednej chwili zdecydowana by pozostać
na zawsze w Melodii i wieść szczęśliwe życie z mężczyzną swojego życia i
komponować razem muzykę, w drugiej stwierdza, że przecież to tylko sen i musi wrócić
do prawdziwego życia. Na przemian też dowiadujemy się, że powrót jest już niemożliwy,
by autorka na następnej stronie całkowicie temu zaprzeczyła pozwalając
bohaterce ponownie znaleźć się w domu, w którym nikt chyba nie zauważa ciągłych
zniknięć jedynej córki.
„-Posłuchaj mnie uważnie Alice… Twoja
sprawa jest bardziej skomplikowana niż sądzisz… Nie wiem, jak Ci to powiedzieć,
ale… ale… ty… nie istniejesz! Jesteś wytworem samej siebie… Alice… jesteś zrodzona z nut…”
Pozostali
bohaterowie nie ratują sytuacji, rodzice Alice i jej najlepsza przyjaciółka Leo
pojawiają się epizodycznie i są chyba tylko po to, by stworzyć pozory, że
bohaterka ma do czego wracać. O Trevorze zaś ciężko cokolwiek napisać, wiemy
jedynie, że bezgranicznie kocha Alice, co w kółko udowadniane jest wyznaniami i
słodkimi słówkami, zupełnie jakby przy pisaniu w kółko wklejano raz napisaną
kwestię. Uczucie bohaterów kompletnie do mnie nie trafia, brak mu jakichkolwiek
głębszych podwalin, a co ważniejsze chłopak za każdym razem unika odpowiedzi,
gdy jego ukochana pragnie dowiedzieć się czegoś więcej o nim samym, Melodii czy
o tym, co się dzieje wokół nich.
Melodia, która
miała być najciekawszym elementem powieści, okazuje się być całkowicie
pozbawionym polotu światem, w którym zobaczymy: wzgórze, las, ocean, plaże tyle
że stworzone z nut. Opisy świata są nijakie i nie pozostaną w pamięci
czytelnika na dłużej, a szkoda, przecież miejsce stworzone wyłącznie z muzyki mogło
zapewnić autorce wspaniale pole do popisu. Używanie co jakiś czas terminów muzycznych jak ćwierćnuta,
pięciolinia, ósemka raczej nie wywoła u nikogo większego zainteresowania, nie
mówiąc już o zachwycie. Zaś scena w której Alice i Trevor pożywiają się kawałkami
łodzi podwodnej i mówią iż smakuje ona jak czekolada… nie wiedziałam czy miał
być to element komediowy, ale jeżeli tak to wywołał ona raczej uśmiech
politowania. Już sam pomysł zjadania swojego środka transportu w trakcie
wyprawy nie wydaje się szczególnie inteligentny, choć i tak to chyba jeden z
mniejszych absurdów, na który można akurat przymknąć oko.
Ta króciutka
bo zaledwie 97 stronicowa pozycja była dla mnie prawdziwą droga przez mękę.
Jeszcze chyba nigdy nie miałam takiego problemu z dobrnięciem do końca, bo
inaczej tego nazwać nie mogę. Nie raz kusiło mnie, żeby rzucić książkę w kąt,
jednak cały czas łudziłam się, że autorka da rade czymś pozytywnie mnie
zaskoczyć. Złudna była to jednak nadzieja. Zdecydowanie odradzam lekturę,
ponieważ „Zrodzona z nut” ma wątpliwą szansę przypaść do gustu komukolwiek, zaś
towarzyszenie Alice w jej „przygodach” nie przyniesie wam nic poza irytacją i
poczuciem zmarnowanego czasu. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że autorka przy
swojej kolejnej książce postara się poprawić błędy, jakie popełniła przy
pisaniu debiutanckiej powieści.
Ocena: 1/10
Andromeda
Ojeeeeeeejuu, a okładka taka ładna...
OdpowiedzUsuńOkładka ładna, do samego wydania słowa złego mieć nie można, jedynie treść pozostawia wiele do życzenia. Pomysł był interesujący, szkoda tylko, że z wykonaniem nie wyszło.
Usuń