wtorek, 3 listopada 2015

Okup Krwi - fragment powieści

Zapraszamy do lektury fragmentu książki "Okup Krwi" Marcina Jamiołkowskiego - pierwszego tomu przygód Herberta Kruka, warszawskiego maga.


     Dzwonki zabrzęczały cicho, gdy do pracowni wszedł klient, i po chwili ponownie, gdy zamknął za sobą drzwi. Oderwałem wzrok od leżącego przede mną materiału i wbiłem igłę w leżący obok igielnik. Gdy uniosłem głowę, coś strzeliło mi w karku i odruchowo pomasowałem bolące miejsce.
     W wejściu stał mężczyzna, rozglądając się niepewnie. Zamrugał kilka razy, przyzwyczajając wzrok do panującego w pracowni półmroku, i obrócił się w moją stronę.
     Przemknęła mi przez głowę myśl, że powinienem bardziej dbać o oświetlenie w pracy, bo inaczej skończę w okularach, tak jak mój gość. Ale kiedy mężczyzna ruszył w moją stronę i wszedł w strumień światła padającego z lufcika pod sufitem, zrozumiałem swoją pomyłkę. To nie były okulary tylko monokl.
     Obrazu dopełniały szyty na miarę, trzyczęściowy garnitur, melonik i muszka pod szyją. Oraz sumiasty wąs. Podpierał się czarną, smukłą laseczką o zdobionej główce. Krótko mówiąc – osobnik starej daty.
     – Witam. – Wyprostowałem się na krześle. – Czym mogę służyć?
     Przybyły obrzucił wzrokiem stojący po drugiej stronie stołu taboret – chyba upewniając się, czy jest czysty – po czym rozpiął marynarkę i usiadł.
     Zdjął kapelusz i powiesił go na kole pasowym mojej zabytkowej maszyny do szycia, a potem oparł o nią laseczkę.
     Zrobiło mi się głupio, że do tej pory nie zainwestowałem w wygodne krzesło dla klientów ani w wieszak. Z drugiej strony – rzadko miewałem klientów.
     Mężczyzna odchrząknął dwukrotnie.
     – Nazywam się Gerhard Schrödinger – zaczął, a widząc moje uniesione brwi dodał – tak, tak, wiem: kot, pudełko, nieoznaczoność i cała reszta.
     Machnął ręką.
     – W istocie powinienem był powiedzieć raczej, że tym nazwiskiem się posługuję, dostrzega pan różnicę, prawda? Przydomki i przezwiska to cecha bardzo pospolita w tej... – Zawahał się, potarł brodę i dokończył – w naszej branży.
     – Też jest pan krawcem? – zdziwiłem się grzecznie.
     Mężczyzna skrzywił się, jakby ugryzł śrut.
     – Niech pan nie żartuje. Ja rozumiem, te wszystkie tajemnice, maski i pozory, ale nie mam za dużo czasu i muszę się streszczać.
     Przebiegł uważnym spojrzeniem cały mój warsztat – skóry, wykroje, nici, nożyce – i zatrzymał się na swoim meloniku.
     – Choć krawiec z pana zapewne znakomity – ciągnął – to ma pan inny, ważniejszy dla mnie talent. – Tu pokazał na stojące za moimi plecami regały z książkami. Bynajmniej nie były to romanse.
     Wahałem się przez chwilę, czy kontynuować tę grę w postaci „krawiec‑bibliotekarz”, ale Gerhard spojrzał na mnie z politowaniem, jakby odczytał tę myśl, i zrezygnowałem z westchnieniem.
     Zanim jednak się odezwałem, strzeliły czalarmy. Zawsze miałem problem z określeniem warunków brzegowych więc albo odpalały za późno, albo za wcześnie. Aby dokładnie je wyregulować, trzeba uwzględnić słowa kluczowe padające podczas rozmowy, określić nastrój osób w pobliżu, ich zachowanie. Tym razem najsilniejsze z nich walnęły prosto w mojego gościa. Przestraszyłem się – najsilniejsze mogły Gerharda spalić na popiół. Wyobraziłem sobie przez moment zwęglone zwłoki i siebie wrzucającego do rzeki dywan obciążony kamieniami.
     Chwilę później strach zmienił się w przerażenie. Mój gość oglądał sobie paznokcie, jakby nic się nie stało. Nic. Moje najsilniejsze czalarmy. Jakby... nic. Opanowałem się. Udało mi się nawet przybrać zbolały wyraz twarzy.
     – Przepraszam za ten incydent, panie Gerhardzie. – O dziwo głos mi nawet nie drżał. – Nie wszystko zawsze działa tak, jak się tego sobie życzy.
     Schrödinger kiwnął głową, jakby zgadzając się ze mną, ale odniosłem wrażenie, że to tylko grzeczność i że jemu takie przypadki się nie zdarzają.
     – Ponieważ tak jak już wspomniałem, spieszy mi się, będę mówił krótko. Reprezentuję pewną osobę, która pragnie przeprowadzić w Warszawie rodzaj konferencji. Spotkania... wiecu, no rozumie pan. – Rozumiałem oczywiście, choć „sabat” byłby pewnie najwłaściwszym określeniem. Kiwnąłem głową.
     Gerhard uśmiechnął się i podkręcił wąsa. Ileż czasu musiał spędzać na jego pielęgnacji? Przypomniał mi się portret cesarza Franciszka Józefa.
     – Otóż aby spełnić warunki dostateczne do zainicjowania takiego spotkania – mówił dalej – niezbędne jest dostarczenie na jego miejsce pewnego artefaktu. Wszyscy lubimy te górnolotne zwroty, prawda? Artefakt – przez chwilę wręcz smakował słowo.
     – Chciałbym, aby pan dostarczył go we wskazane miejsce o zadanym czasie. Naturalnie za wynagrodzeniem, które – jestem przekonany – przypadnie panu do gustu.
     Schrödinger urwał, wyraźnie oczekując na moją reakcję.
     Cholera.
     Wysłanie przesyłki kurierem nie wchodzi w grę? – zapytałem bez przekonania.
     Nie raczył mi nawet odpowiedzieć, zabębnił tylko krótko palcami po stole. We wzroku czaiło się znudzenie. Czyli nie. Zamyśliłem się na chwilę i westchnąłem.
     – Panie Gerhardzie – zacząłem. – Jesteście potężni, zapewne też bogaci, wszystko wskazuje na to, że podjęcie się tego zadania będzie dla mnie korzystne. Ale szczerze mówiąc, coś podpowiada mi, żeby trzymać się od tej roboty z daleka, a ja zwykle ufam swojemu instynktowi. Nie jestem też chłopcem na posyłki i dlatego z przykrością muszę odmówić.
     Wyglądało, że moje słowa sprawiły mężczyźnie wyraźną przyjemność, jakby wręcz liczył na taki obrót rzeczy. Uśmiechnął się promiennie, a ciemne oczy zabłysły.
     – Nie zapytał pan jeszcze o wynagrodzenie – powiedział.
     – Nie jestem zainteresowany – powiedziałem twardo. – Nie ma nic takiego, co mógłby mi pan zaoferować albo co ja chciałbym od pana przyjąć.
     – Ależ jest, jest! – Schrödinger aż zaklaskał. – Oferuję oddać panu to, co pan zgubił.
     Spojrzałem uważnie na mojego gościa. Był ucieszony jak dziecko, biła z niego radość siedmiolatka, który właśnie dowiedział się, że młodsze dzieci są słabsze i można im dokuczać i zabierać bezkarnie zabawki. Kącik ust drgnął mu nerwowo, jakby powstrzymywał wybuch śmiechu, a w spojrzeniu zapaliło się coś złowieszczego.
     Podniósł się nagle i pochylił w moją stronę. Opanowałem odruch, który nakazywał mi się cofnąć, zacisnąłem tylko nerwowo zęby. Owionął mnie zapach tytoniu i wody po goleniu.
     Mężczyzna położył coś na blacie, tuż przede mną. Nie widziałem co, bo nie spuszczałem wzroku z jego twarzy, póki nie usiadł z powrotem na taborecie.
     – Czy brak kary uzna pan za wystarczającą nagrodę? – zapytał.
     Jego głos chrzęścił jak deptane szkło.
     Opuściłem wzrok i zobaczyłem czarne, niewielkie pudełko.
     Coś we mnie zwinęło się w kłębek i miauknęło przeraźliwie. Bałem się tego, co zobaczę w środku.

     – Kim ty właściwie jesteś? – spytała Melania, przypalając papierosa. Usiadła na skraju łóżka i przyciągnęła do siebie popielniczkę. Ciemne włosy rozsypały się na ramionach, kiedy uniosła głowę i zaciągnęła się głęboko.
     – Czarodziejem, oczywiście – odpowiedziałem i pocałowałem apetyczne biodro, które znalazło się akurat w moim zasięgu. Zaśmiała się. Uwielbiam, gdy się śmieje. Jej głos zmienia się wtedy i słychać w nim niskie, ochrypłe dźwięki.
     – O tak, jesteś – zamruczała i pocałowała mnie. Poczułem dym vogue’ów. – Ale ja naprawdę pytam. Czym się zajmujesz?
     Opadłem z powrotem na poduszki. Czym się zajmuję? Dobre pytanie. Nie jest to łatwo wyjaśnić. Zdecydowałem się więc na unik:
     – Jestem wziętym krawcem – odpowiedziałem. – Biorę różne zlecenia...
     – To unik. – Melania znowu się roześmiała. – Nie chcesz, to nie mów. – Wydęła usta w podkówkę, udając, że się obraziła, a jednak wyczułem, że naprawdę poruszyła ją moja niechęć do zwierzeń. Przyciągnąłem dziewczynę do siebie. Śmiejąc się, zgasiła papierosa. Spojrzałem jej prosto w oczy: dzisiaj były piwne, nakrapiane zielonymi i brązowymi plamkami. Przyznała się kiedyś, że jest uzależniona od kolorowych szkieł kontaktowych i od kawy. I książek. I papierosów. Żaden z tych nałogów jakoś mnie nie odstraszył.
     Ależ ja ją uwielbiałem! Zastanawiałem się, czy to możliwe, że się zakochałem? Tak na zabój. Czy powinienem coś z tym zrobić? Jakieś oświadczyny, legalizacja, stabilizacja i inna dowolna –acja?
     Wtuliłem twarz w jej pachnące miętą włosy.

     Poznałem ją sześć miesięcy temu na wyścigach konnych, na Służewcu. To był jeden z cieplejszych weekendów października, sezon miał się już ku końcowi. Stała z grupą znajomych przy padoku, oglądając prezentację koni. Wzrok przyciągał jej kapelusz: olbrzymi, ciemnofioletowy z szeroką białą wstążką związaną z przodu w kokardę. Pomyślałem, że takie nakrycie głowy prezentowałoby się godnie w samym Ascot. Jej sukienka, również wpadająca w odcień fioletu, kończyła się w połowie uda, odsłaniając smukłe, długie nogi.
     Zbliżyłem się trochę i z zaskoczeniem stwierdziłem, że dziewczyna jest wyższa ode mnie o dobre pół głowy. Odkrycie, że zawdzięcza to botkom na wysokim koturnie przyjąłem z ulgą – lubię niższe kobiety.
     Słyszałem, jak ją zagadują stojący obok dwaj mężczyźni i kobieta – zapewne przyjaciele. Zatrzymałem się w pobliżu, żeby przyjrzeć się dokładniej zgrabnej właścicielce kapelusza, ale ta, odwrócona do mnie, jak na złość wyciągnęła z futerału lustrzankę i zaczęła strzelać zdjęcia prowadzonym przez padok koniom.
     – Melania, chodź. – Znajoma pociągnęła ją za ramię. – Musimy zdążyć do kasy, jest dużo ludzi.
     – Idźcie, zajmijcie kolejkę. Zrobię jeszcze parę fotek i zaraz do was przyjdę – odpowiedziała. Wreszcie zobaczyłem jej twarz: odrobinę za duży nos, pełne usta i oczy, w których paliło się zniecierpliwienie z domieszką złości. Oho, tak to jest, jak się szarpie fotografa przy pracy.
     Towarzystwo ruszyło w stronę kas, a kapeluszniczka w spokoju zaczęła pstrykać zdjęcia otaczających ją ludzi.
     To był dobry moment, żeby podejść i zagadać. Nie chciałem jednak ściągać na siebie niechęci dziewczyny, przerywając jej sesję. To mógłby zrobić ktoś inny. Zobaczyłem kręcącego się w pobliżu Pana Lupulusa. Był to jeden ze stałych bywalców toru, doskonale zorientowany w tematyce wyścigów konnych, o encyklopedycznej wręcz wiedzy. Miał dwie wady: był święcie przekonany, że wyniki gonitw są ustawiane, i lubił dużo gadać. Najczęściej łączył te cechy w długim monologu, kiedy tylko trafił mu się słuchacz. A nie zdarzało się to za często. Pan Lupulus był na wiecznym głodzie dzielenia się swoją wiedzą i podejrzeniami i gdy tylko dopadł jakąś ofiarę, potrafił ją męczyć do upadłego.
     Podobno gdy szczęście się do ciebie uśmiecha, to i ty powinieneś uśmiechnąć się do niego. Więc rozciągnąłem radośnie usta i wyciągnąłem dwie dychy z kieszeni.
     Kiedy po chwili Pan Lupulus zaczął opowiadać Melanii jedną ze swoich przydługich opowieści w stylu „drzewiej było lepiej”, zniecierpliwiona dziewczyna schowała aparat, odburknęła coś i odeszła w stronę kas. Nie doceniła jednak rozmówcy, Pan Lupulus nie dawał się łatwo zbyć. Tym razem też się nie poddał, tylko podążył za dziewczyną rączym truchtem.
     Pora było działać. Melania kroczyła zdecydowanie, a obok tuptała żywa teoria spisku. Zaszedłem im drogę i powiedziałem:
     – O. tu jesteś. Wszędzie cię szukam. Idziemy do kasy, konie zaraz będą wchodzić do maszyny startowej.
     Zobaczyłem zaskoczenie w oczach dziewczyny, które po chwili zmieniło się w zrozumienie, a potem w ulgę. Oczy miała czarne, wpadające błyskami w granat. Pan Lupulus odwrócił się na pięcie i mamrocząc pod nosem, odszedł szukać kolejnej ofiary.
     – Dziękuję – powiedziała dziewczyna, uśmiechając się. – Chyba mnie pan uratował od tego gaduły. Idzie pan obstawić wyścig? Moi znajomi czekają, może się pan przyłączy? Mam na imię Melania – zakończyła rozbrajająco.
     – Herbert – powiedziałem, wyciągając rękę – ale patrząc na kolejki przy kasach to zdążysz zagrać dopiero następną gonitwę. Nie zareagowała na moje przejście na „ty”. Ciągnąłem więc:
     – Właściwie to cię nie uratowałem, zapłaciłem temu facetowi, żebym mógł przyjść ci z pomocą.
     Roześmiała się. Milczała chwilę, potem skinęła głową, jakby doceniając pomysł. W jej uszach zalśniły kolczyki: długie, spiralnie skręcone nitki srebra, oplatające w najszerszym miejscu fioletowy kamień – najpewniej ametyst.
     – Sprytne. To co obstawiamy? – Dalej się uśmiechała, więc i ja odpowiedziałem uśmiechem.

     Gapiłem się to na pudełko, to na Schrödingera, niepewny, co mam zrobić.

     – Śmiało – rzucił drwiąco – proszę zajrzeć.

     Jego początkowa grzeczność ulotniła się. Teraz siedział przede mną mały, okrutny chłopiec, który planował właśnie znakomitą zabawę w wyrywanie skrzydełek. Bałem się. To ja byłem muchą.
     Nachyliłem się i wziąłem pudełko w ręce. Było chłodne, wykonane z lekkiego drewna pokrytego czarną, połyskującą laką. Wielkości połowy kartonu vogue’ów, które tak często kupowała Melania.
     Uchyliłem wieczko. Tak jak oczekiwałem, widok mi się nie spodobał. Na dnie leżała ciemnobrązowa koperta z adresem. Na kopercie spoczywało odcięte ucho. Sądząc po wpiętym w nie kolczyku – damskie. Wiedziałem czyje. Znałem ten kolczyk.
     Poczułem, jak narasta we mnie zimna furia, jak lód skuwa mi żyły, a serce nagle rozpoczyna szaleńczą gonitwę, tłukąc się wściekle. Z mojego gardła wydobyło się zwierzęce warknięcie i od razu się urwało.
     Chciałem zabić tego skurwysyna. Teraz i tutaj. Ale gapiłem się tylko jak sparaliżowany w kolczyk z ametystem, dopóki nie usłyszałem dzwonków nad drzwiami.
     „Dzyń, dzyń” – zabrzęczały, kiedy drzwi się otworzyły. I ponownie, kiedy się zamknęły.

     Otrząsnąłem się jakąś godzinę później. To było jak wynurzenie spod wody. Jakbym zdjął z głowy kłąb waty. Byłem w szoku. Rozejrzałem się po pracowni – nic się nie zmieniło. No bo co miało się zmienić? Tylko gdzieś w środku poczucie przejmującej straty i bezsilności skręcało mi wnętrzności. Resztką sił powstrzymałem się przed ponownym zapadnięciem się w stan tej specyficznej katatonii, gdzie byłem tylko ja i pudełko, a w pudełku ten kolczyk, kolczyk oraz...
     Ogarnęła mnie nagle złość na siebie samego. Co ja robię? Użalam się? Rozpaczam? A co z Melanią? Została porwana. Gdzie była? Jak ją uwolnić? Jak się czuła? Myśli przegalopowały przez głowę i uspokoiły się. No tak. Musiałem pomyśleć.
     Przekręciłem klucz w drzwiach pracowni i udałem się na zaplecze, skąd prowadziło przejście do reszty domu. Odsunąłem zasłaniającą je kotarę i wszedłem do swojego pokoju. To był mój drugi warsztat.
     O ile szycie było moim dość nietypowym hobby, o tyle magia była moją pasją. Wbrew pozorom oba zajęcia miały ze sobą wiele wspólnego: pierwsze pozwala mi łączyć ze sobą kawałki materiału, aby stworzyć coś potrzebnego, za to magia daje możliwość łączenia ze sobą fragmentów rzeczywistości.
     W rogu pokoju na szafce stał oryginalny kubański humidor z cedrowego drewna. Otworzyłem go i wyjąłem ostrożnie cygaro – Partagas serie D No. 4. Prezent od Melanii. Coś ścisnęło mi żołądek. Nie paliłem cygar nałogowo, właściwie to rzadko. Ale od czasu do czasu, kiedy potrzebowałem się skupić, usiąść w ciszy i porozmyślać, sprawdzały się wspaniale. Przypuszczam, że ma to bezpośredni związek z ojcem, który często je palił. Właściwie jeśli przejrzę wszystkie związane z nim wspomnienia, to znajdę gdzieś tlące się cygaro albo ten charakterystyczny aromat. Kiedyś zapaliłem jedno pod wpływem impulsu i odkryłem, że znakomicie mnie relaksuje. Zwierzyłem się z tego Melanii przy jakiejś okazji – stąd prezent.
     Usiadłem na wygodnym fotelu – ten pokój urządziłem zupełnie inaczej niż pracownię krawiecką. Zapaliłem cygaro zapałką i zapach siarki wywołał od razu skojarzenie ze Schrödingerem.
     Zaciągnąłem się i wydmuchnąłem kłąb dymu w kierunku palisandrowej biblioteczki.
     Odtworzyłem w myślach przebieg rozmowy i... pudełko! Zerwałem się i pobiegłem do pracowni. Pudełko leżało tam, gdzie je zostawiłem, czyli na stoliku. Zabrałem je do pokoju i zaległem na powrót w fotelu.
     Odłożyłem cygaro, które ściskałem do tej pory w palcach, i obejrzałem dokładnie pudełko. Nie znalazłem nic ciekawego. Żadnego wzoru, żadnego mrowienia w palcach. Nic. Wziąłem oddech i otworzyłem je ponownie. Tym razem już na spokojnie obejrzałem zawartość. Drżącą ręką dotknąłem kolczyk i podniosłem ucho. Było chłodne, zimne właściwie – i tym razem wyczułem magię. Ktoś zadbał, żebym był spokojny o los tej części ciała Melanii. Ucho nie zepsuje się, nie rozłoży, nie zacznie gnić, jeśli wypełnię powierzone mi zadanie. Jasny przekaz.
     Nagle przypomniały mi się słowa Schrödingera, które wypluł jadowicie na pożegnanie, a które ledwo zarejestrowałem. Teraz w głowie zabrzmiał jego skrzypiący głos:
     – Dostarczy pan przesyłkę, oddamy panu dziewczynę. Co do ucha – na pewno sobie pan poradzi, dla takiego znakomitego krawca to drobnostka.
     I ten śmiech. Zimny, podły śmiech.
     Znowu poczułem, jak wzbiera we mnie wściekłość. Nic mu nie mogłem zrobić. Na moje najsilniejsze zaklęcia bojowe zareagował... wcale nie zareagował. Niech to, mógł mnie zgnieść jak robaka.
     Podniosłem cygaro i pyknąłem dwukrotnie. Ostrożnie odłożyłem je z powrotem do popielniczki.
     Delikatnie przesunąłem ucho i wydobyłem spod niego kopertę. Odczytałem adres starannie wykaligrafowany czarnym atramentem:

Warszawa, Dzwon na Kanonii
Pełnia księżyca

     No przecież, że pełnia. Rytuały zwykle przeprowadzane były w astrologiczne święta. Czy to były fazy lunarne, czy jakieś święto przesilenia, nie miało to wpływu na moc obrzędu. Dla osób parających się naukami hermetycznymi był to swoisty kalendarz. Brzydzi cię styczeń? Męczy cię kwiecień? U nas rytm twojego życia wyznaczą kwadry i ekwinokcja!
     Koperta sama w sobie była dość osobliwa. Zwykle składa się taką ze specjalnego wykroju, z jednego kawałka papieru, po którego zagięciu brzegi zostają sklejone. Ten egzemplarz był wykonany również z jednego arkusza, ale za to nie było żadnej krawędzi, żadnego łączenia. Jednolita papierowa masa. Znowu magia. Zawartość była twarda i grubawa – nie był to list – raczej zabiedzona tabliczka czekolady. Taka bez orzechów, no i pewnie niesłodka.
     Sięgnąłem do biurka po nóż do papieru i rozciąłem ostrożnie górną część koperty. Ze środka wydobyłem grubą na pięć milimetrów taflę szkła. A może pleksi? Obejrzałem ją z bliska przez lupę. Pod światło. Słoneczne i sztuczne. Nic. Jednym co odróżniało ją od prawdziwego szkła, to magia, którą była nafaszerowana. Powietrze wokół aż furczało, a przez palce strzelały mi bladoniebieskie iskierki.
     Włożyłem taflę na powrót do koperty, która ku mojemu zdziwieniu zamknęła się z cichym sykiem. Nie został nawet ślad po rozcięciu.
     Podniosłem cygaro i zamyśliłem się. Nie miałem za dużo pomysłów, raczej więcej pytań. „Dlaczego ja?” było pytaniem podstawowym. Mogłem się poddać biegowi rzeczy, dostarczyć przesyłkę pod wskazany adres jak grzeczny chłopiec i liczyć na łaskę Schrödingera. Mogłem też spróbować dowiedzieć się, kto stoi za porwaniem i na własną rękę uwolnić Melanię. Po namyśle zdecydowałem się na oba rozwiązania. Do pełni pozostawały dwa dni. Tak, ja też znam się na fazach księżyca.

     Na początek trzeba odwiedzić Zezela. Poznałem go kilka lat temu w dziwnych okolicznościach jako pryszczatego nastolatka – teraz był już pełnoletni, ale ciągle nie wymagał od życia nic ponad kilka nowych tytułów o okultyzmie i stałego łącza do Internetu. Mieszkał z babcią i nie rozmawiał z dziewczynami, których imię nie kończyło się na „.jpg”.

     Daleko do niego nie miałem, raptem sześć ulic. Dopaliłem cygaro, pudełko wsadziłem pod pachę i wyszedłem.
     Przy domu sąsiada Zezela zaparkował błyskający kogutami radiowóz. Aha – pomyślałem. Sensacja. Zdarzenie, kamera, „jutjub” i „fejsbuk” – tego by Zezel nie przepuścił, więc na sto procent był w domu. Na upartego powiedziałbym, za którą firanką.
     Kawałek za radiowozem zaparkowana była karetka – sensacja do kwadratu.
     Przy samochodach stał policjant i kierowca karetki. Łapiduchy siedziały w pojeździe, jeden notował coś zawzięcie. Przystanąłem nieopodal. Nie sam naturalnie, wokół stało już paru gapiów.
     – Kurwa żeż mać – mówił kierowca, mocno gestykulując. – Nie wezmę trupa, chuja nie ma. Potem w pizdu samochód trzeba odkazić, nie wezmę. Trupy to karawan wozi.
     – Weź, człowieku, wyluzuj trochę – poradził mu policjant. – Nie rób żenady, ludzie dokoła, potem media kwiczą, że znieczulica w służbie zdrowia.
     – Dupielica – warknął kierowca. – Tu przy kościele jest zakład pogrzebowy, może oni do kostnicy przewiozą. Chłopaki papiery wypiszą i spierdalamy ludzi leczyć.
     – Aleś się wkurwił. – Podszedł do nich drugi policjant, sporo starszy od kolegi. – Nikt nikogo nie zabiera, to zabójstwo, a nie śmierć ze starości. Młody, nie podpuszczaj pana, bo wrzody mu puszczą i na własne nosze trafi.
     Młodszy policjant uśmiechnął się bezczelnie i mrugnął.
     – A bo ten kierowca jakiś nowy, więc tak sobie pożartowałem trochę.
     – I chciałeś go namówić, żeby zwłoki karetką zabrał?
     Młodszy wzruszył ramionami, uśmiech nie schodził mu z twarzy.
     Kierowca zaburczał coś pod nosem, odwrócił się na pięcie i wsiadł do karetki. Mundurowi zaczęli rozmawiać ciszej, raz na jakiś czas dolatywały wyrwane frazy: „poderżnięte gardło”, „pełno krwi” i „straszne gówno”.
     Skierowałem się do furtki. Sensacja sensacją, ale mam własne problemy. Zatrzymał mnie okrzyk policjanta.
     – Ej, ty! Gdzie leziesz? To miejsce zbrodni, nie ma wstępu!
     Zamurowało mnie. Założyłem, że całe to zamieszanie dotyczy domu obok. Co się stało? Podszedłem do policjanta, który kiwał do mnie zachęcająco palcem.
     – Mój kolega tu mieszka – dodałem i nagle przeraziłem się – Czy on...?
     Pytanie zawisło w powietrzu. Policjant popatrzył na mnie badawczo i powiedział.
     – Nie, jego babcia. A pana kolegi szukamy. Nie wie pan, gdzie możemy go znaleźć?
     – Nie mam pojęcia. Myślałem...
     – Idź pan sobie rozmyślać tam trochę dalej – przerwał mi drugi policjant. – Chyba że ma pan ważne dla śledztwa informacje. Sio! – pogonił mnie jak kurę.
     Zakląłem szpetnie pod nosem i zawróciłem do domu. Co tu się, u licha, stało? Babcia Zezela to była sympatyczna staruszka, zawsze miała pod ręką jakieś słodycze, które wpychała mi, jakbym ciągle był dzieckiem. Choć z perspektywy jej wieku pewnie byłem. A teraz została zamordowana.
     Myśl, że to Zezel ją zabił odrzuciłem jako wielce nieprawdopodobną – chłopak kochał babcię nad życie. Specjalnie wyprowadził się od rodziców i zamieszkał z nią, bo – jak twierdził – samotna staruszka potrzebowała opieki. Chociaż częściej to ona opiekowała się nim. W ogóle założenie, że Zezel dopuścił się morderstwa, było grubo naciągane. Ale chłopak zniknął i szukała go policja. Akurat kiedy potrzebowałem go najbardziej.
     Zezel jako informatyk stworzył na własny użytek olbrzymią okultystyczną bazę wiedzy. Miał w niej wszystko – anioły, diabły, alchemię, przywołania, zombie, wilkołaki, demony czy świtezianki, zjawiska paranormalne, legendy i podania. Z tego co wiem, zarabiał na życie, sprzedając dostęp do wybranych danych lub robiąc research na zlecenie. Nie twierdzę oczywiście, że wszystko o czym zgromadził informacje istnieje naprawdę, ale skoro jest popyt na takie bajki...
     Pośród wszystkich śmieci, które gromadził, zdarzały się perełki dotyczące starożytnych i obecnych kultów, sekt i magów.
     Zapytałem kiedyś, czy sprzedaje informacje na mój temat. Wyparł się zdecydowanie.
     – Jesteśmy przyjaciółmi – mówił. – Nie handluje się przyjaciółmi.
     Zwykle starał się pozostawać anonimowy i zlecenia realizował w całości przez Internet. Zdarzało mu się także kupować różne „magiczne” duperele i często wpadał do mnie, żeby się pochwalić zdobyczą. W większości był to bezwartościowy szmelc, chociaż muszę się przyznać, że nieraz udało mu się przynieść coś ciekawego. Ale nie na tyle, żebym chciał to od niego odkupić.
     – Ty mi po prostu nie chcesz powiedzieć, do czego można tego użyć – mawiał, kiedy demonstrował mi kolejny ze swoich cennych nabytków. – Rozumiem. Tajemnica.
     Tajemnicą było tylko to, że te przedmioty były zupełnie zbędne każdemu szanującemu się magowi, ale tego mu nie mówiłem. I tak by mi nie uwierzył, a kupców miał stale pod dostatkiem.
     Czasem podsuwałem mu pomysły na nazwy aukcji. Przyniósł kiedyś piękny nóż, stary, o szerokim zakrzywionym ostrzu i z drewnianą zdobioną rękojeścią.
     – Wystaw go jako narzędzie rytualnego mordu – zasugerowałem półżartem. – Od razu znajdziesz nabywców.
     Dziękował mi potem bardzo wylewnie.
     Ale teraz potrzebowałem jego bazy danych, do której dostęp miałem – jak zwykł to podkreślać – gratis.
     Miałem, cholera. Trzeba znaleźć szybko Zezela, bez niego będę szukał Melanii zupełnie na ślepo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz