środa, 21 października 2015

"Co ze mnie zostało" - fragment powieści

Zapraszamy do lektury fragmentu powieści "Co ze mnie zostało" otwierającego "Kroniki hybrydy" autorstwa Kat Zhang.


CO ZE MNIE ZOSTAŁO
KRONIKI HYBRYDY 1
Kat Zhang

Dla mojej Mamy i Taty, z podziękowaniem za wszystko, czego nauczyli mnie o życiu.

Prolog

     Addie i ja urodziłyśmy się w tym samym ciele, z widmowymi palcami naszej duszy splecionymi jeszcze zanim zaczerpnęłyśmy pierwszego oddechu. Nasze pierwsze lata razem były również najszczęśliwsze. Potem zaczęły się obawy – napięcie wokół ust naszych rodziców, zmarszczone czoło nauczyciela w przedszkolu, pytanie, które wszyscy zadawali, kiedy sądzili, że nie słyszymy. Dlaczego się nie ustalają?
     Ustalenie. Naszymi pięcioletnimi ustami starałyśmy się wypowiedzieć to słowo, smakując je na języku.
     Us-ta-le-nie.
     Wiedziałyśmy co to znaczy. Tak jakby. Znaczyło to, że jedna z nas miała przejąć kontrolę. Znaczyło, że druga miała zniknąć. Wiem, że to znaczy też o wiele więcej. Jednak w wieku pięciu lat Addie i ja byłyśmy wciąż bardzo naiwne. Wciąż nieświadome.
     Powłoka niewinności zaczęła zanikać, gdy byłyśmy w pierwszej klasie, a pierwszą rysę na niej wykonała nasza siwowłosa psycholog szkolna.
- Wiecie, moje drogie, ustalenie nie jest straszne – powiedziała, gdy wpatrywałyśmy się w jej cienkie, pociągnięte czerwoną szminką usta. – Teraz może się tak wydawać, ale tak się dzieje ze wszystkimi. Dusza recesywna, którakolwiek z was nią jest, po prostu… zaśnie.
     Nigdy nie wspomniała, która z nas według niej przeżyje, lecz nie musiała. Jeszcze przed pierwszą klasą wszyscy wiedzieli, że to Addie urodziła się jako dominująca dusza. Potrafiła skierować nas w lewo, kiedy ja chciałam iść w prawo, odmówić otwarcia ust, kiedy chciałam jeść, krzyknąć „Nie”, gdy ja z desperacją chciałam zawołać „Tak”. Potrafiła zrobić to wszystko z tak niewielkim wysiłkiem. Z biegiem czasu stawałam się coraz słabsza, podczas gdy jej kontrola rosła.
     Jednak czasami udawało mi się przedrzeć na powierzchnię… co robiłam. Kiedy mama pytała się jak minął nam dzień, zbierałam wszystkie siły, by opowiedzieć jej moją wersję zdarzeń. Kiedy bawiłyśmy się w chowanego zmusiłam nas do schowania się za krzakami, zamiast pobiec do kryjówki. Gdy miałyśmy osiem lat gwałtownie drgnęłam w chwili, kiedy niosłyśmy tacie jego kawę. Poparzenie zostawiło blizny na naszych dłoniach.
     Im bardziej niknęła moja siła, tym bardziej walczyłam, by zostać. Atakowałam w jakikolwiek sposób tylko mogłam, starając przekonać siebie samą, że nie zniknę. Addie nienawidziła mnie za to, lecz nie mogłam się powstrzymać. Pamiętałam wolność, jaką niegdyś miałam – nigdy absolutną, oczywiście, lecz pamiętałam, kiedy to ja prosiłam mamę o łyk wody, o całusa, gdy się przewróciłyśmy, o przytulenie.
- Odpuść, Eva – krzyczała Addie, kiedykolwiek walczyłyśmy. – Po prostu odpuść. Odejdź już.
     Przez długi czas wierzyłam, że rzeczywiście kiedyś odejdę.
     Z pierwszym z naszych specjalistów spotkałyśmy się, gdy miałyśmy sześć lat. Specjalistów o wiele bardziej natarczywych niż nasza psycholog w szkole. Specjalistów, którzy robili te swoje testy, zadawali te swoje pytania i naliczali te swoje, nie takie znów małe, stawki. Do czasu kiedy nasi młodsi bracia osiągnęli wiek ustalenia, Addie i ja byłyśmy po dwóch terapeutach i czterech rodzajach leków. A wszystko to po to, by dokonać tego, co natura powinna zrobić już dawno temu: pozbyć się recesywnej duszy. Pozbyć się mnie.
     Naszym rodzicom niezmiernie ulżyło, kiedy moje wybuchy zaczęły zanikać, a lekarze trzymali w dłoniach pozytywne wyniki badań. Starali się to ukryć, lecz jeszcze kilka godzin po tym, jak dali nam całusa na dobranoc słyszałyśmy za drzwiami ich wzdychane „W końcu”. Przez lata byłyśmy cierniem sąsiedztwa – małym brudnym sekretem, który wcale sekretem nie był. Dziewczynki, które nie chciały się ustalić.
     Nikt nie wiedział, że w nocy Addie pozwalała mi wyjść i resztkami pozostałych sił spacerować po sypialni, dotykać zimnych szyb w oknach i płakać moimi własnymi łzami.
- Przykro mi – szeptała wtedy i wiedziałam, że pomimo jej wcześniejszych słów naprawdę tak było. To jednak niczego nie zmieniało.
     Byłam przerażona. Miałam jedenaście lat, a chociaż przez całe moje krótkie życie mówiono mi, że zniknięcie jest naturalne dla recesywnej duszy, nie chciałam odchodzić. Chciałam przeżyć jeszcze dwadzieścia tysięcy wschodów słońca, jak i trzy tysiące gorących letnich dni nad basenem. Chciałam wiedzieć jak to jest pocałować kogoś po raz pierwszy. Inni recesywni mieli mnóstwo szczęścia znikając w wieku czterech lub pięciu lat. Wiedzieli o wiele mniej.
     Być może właśnie dlatego sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły. Zbyt mocno chciałam żyć. Nie zgadzałam się odpuścić. Nie odeszłam do końca. Owszem, moje zdolności motoryczne zniknęły, ale ja pozostałam, uwięziona w naszej głowie. Patrząc, słuchając, ale sparaliżowana.
     Nie wiedział o tym nikt prócz Addie i mnie, a Addie nie miała zamiaru nikomu powiedzieć. Do tego czasu wiedziałyśmy już co czekało dzieci, które się nie ustaliły. Które stały się hybrydami. Naszą głowę przepełniały obrazy instytucji, w których je ukryto… by nigdy nie powróciły.
     W końcu lekarze wystawili nam czyste świadectwo zdrowia. Psycholog szkolna pożegnała nas z pełnym zadowolenia uśmiechem na ustach. Nasi rodzice szaleli z radości. Spakowali wszystkie rzeczy i przeprowadzili nas cztery godziny drogi na północ – do nowego stanu i nowej dzielnicy. Takiej, w której nikt nie wiedział kim byliśmy. Gdzie mogliśmy być czymś więcej niż Ta Rodzina Z Dziwną Dziewczynką.
     Pamiętam chwilę, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam nasz nowy dom. Wyglądałam ponad głową naszego młodszego brata i przez szybę w samochodzie wpatrywałam się w brudnobiały dom zwieńczony dachem o ciemnych gontach. Kyle rozpłakał się na jego widok, tak starego i zaniedbanego, z zielskiem szalejącym w ogrodzie. W zamieszaniu, kiedy nasi rodzice starali się go uspokoić, wypakować ciężarówkę oraz bagaże w walizkach, Addie i mnie zostawiono na moment samą. Przez pełną minutę po prostu stałyśmy na zimowym mrozie i wdychałyśmy ostre powietrze.
     Po tylu latach wszystko wyglądało dokładnie tak, jak powinno. Nasi rodzice znów mogli patrzeć innym w oczy. Lyle ponownie mógł pokazywać się z Addie publicznie. Dołączyłyśmy do siódmej klasy, która nie miała pojęcia o latach, które spędziłyśmy przycupnięte w naszej ławce, marząc o tym, by zniknąć. Mogli być normalną rodziną z normalnymi problemami. Mogli być szczęśliwi.
     Oni.
     Oni jednak nie zdawali sobie sprawy, że to wcale nie byli oni. To wciąż byliśmy my.
     Ja wciąż tu byłam.
- Addie i Eva, Eva i Addie – śpiewała mama, gdy byłyśmy małe, podnosząc nas do góry i huśtając nas w ramionach. – Moje małe dziewczynki.
     Teraz, kiedy pomagałyśmy przygotowywać kolację, tata tylko pytał:
- Addie, co byś chciała dzisiaj zjeść?
     Nikt nie wymawiał już mojego imienia. Nie było już Addie i Evy, Evy i Addie. Była już tylko Addie, Addie, Addie.
     Jedna mała dziewczynka. Nie dwie.

Rozdział pierwszy

     Dzwonek sygnalizujący koniec szkoły dosłownie zdmuchnął wszystkich z miejsc. Ludzie poluzowali krawaty, zatrzasnęli książki, szybko zgarnęli do plecaków ołówki i zeszyty. Szum rozmowy niemal zagłuszył nauczycielkę, która krzyczała przypomnienie o jutrzejszej wycieczce.
     Addie była już niemal za drzwiami, kiedy powiedziałam:
- Czekaj! Musimy spytać pannę Stimp o nasz test poprawkowy, pamiętasz?
- Zrobię to jutro - odparła Addie przepychając się korytarzem.
     Nasza nauczycielka historii zawsze patrzyła na nas tak, jakby wiedziała o sekrecie w naszej głowie – z zaciśniętymi ustami i zmarszczonymi brwiami. Robiła tak zawsze, gdy myślała, że nie jej nie widzimy. Może po prostu miałam paranoję. A może nie. Wciąż jednak słabe wyniki z jej zajęć przyniosłyby jeszcze więcej kłopotów.
- A co, jeśli nam nie pozwoli?
     Szkoła tętniła hałasem – trzaskiem zamykanych szafek, pokasływaniem uczniów – lecz w niewielkiej przestrzeni łączącej nasze umysły doskonale słyszałam głos Addie. Teraz było tam spokojnie, chociaż poczułam jej budzącą się irytację, niczym ciemną plamę w rogu.
- Pozwoli, Eva. Zawsze pozwala. Nie bądź zrzęda.
- Nie jestem. Po prostu…
- Addie! – ktoś krzyknął, na co odwróciła się. – Addie, zaczekaj!
     Byłyśmy tak zatopione w naszej kłótni, że nawet nie zauważyłyśmy biegnącej za nami dziewczyny. Była to Hally Mullan, która jedną ręką poprawiała okulary na nosie, a drugą próbowała spiąć klamrą swoje ciemne loki. Przedarła się przez stojących w ciasnej grupie uczniów, po czym w końcu do nas dotarła i wydała z siebie westchnienie przesadnej ulgi. Addie jęknęła, lecz zrobiła to w duchu, przez co usłyszałam to tylko ja.
- Naprawdę szybko chodzisz - powiedziała Hally i uśmiechnęła się, jakby ona i Addie były przyjaciółkami.
     Addie wzruszyła ramionami.
- Nie wiedziałam, że za mną idziesz.
     Uśmiech Hally nie zniknął. Z drugiej strony jednak, należała do tych, którzy śmieją się huraganowi w twarz. W innym ciele, w innym życiu, nie utknęłaby ścigając kogoś takiego jak my po szkolnym korytarzu. Ze swoimi długimi rzęsami i oliwkową skórą była na to za ładna i skora do śmiechu. Jednak jej twarz znaczyła pewna nierówność, wpisana w zarys jej kości policzkowych i pochyłość nosa. Był to dodatek do jej ogólnej inności, którą emanowała cała jej aura: Nie Do Końca W Porządku.
     Addie zawsze trzymała się od wszystkich z dala. Już i tak miałyśmy wystarczająco dużo problemów, by udawać, że jesteśmy normalne. Teraz jednak unikać Hally nie było łatwo. Przerzuciła torbę przez ramię i ruszyła obok nas.
- To… cieszysz się na tę wycieczkę?
- Nie za bardzo – odparła Addie.
- Ja też nie – powiedziała wesoło Hally. – Jesteś dziś zajęta?
- Tak jakby – odpowiedziała Addie. Pomimo uparcie doskonałego nastroju Hally udało jej się utrzymać bezbarwny ton, lecz palcami ściskałyśmy brzeg bluzki. Pasowała na nas na początku roku szkolnego, kiedy kupowałyśmy szkolny mundurek, lecz od tamtego czasu urosłyśmy. Nasi rodzice tego nie zauważyli, nie przy… nie przy tym wszystkim co działo się z Lylem. A my niczego nie mówiłyśmy.
- Chcesz do nie wpaść? - spytała Hally.
     Addie uśmiechnęła się z napięciem. Z tego co wiedziałam, Hally nigdy nikogo do siebie nie zapraszała. A najprawdopodobniej nikt by do niej nie poszedł.
- Czy ona nie łapie aluzji? – zapytała Addie w myślach, lecz na głos powiedziała jedynie:
- Nie mogę. Muszę opiekować się dzieckiem.
- Woodardów? - spytała Hally. - Robbym i Lucy?
- Robbym, Willem i Lucy - sprostowała Addie. – Ale owszem, Woodardów.
     Dołeczki w policzkach Hally pogłębiły się.
- Uwielbiam te dzieciaki. Cały czas korzystają z basenu w moim sąsiedztwie. Mogę przyjść?
     Addie zawahała się.
- Nie wiem, czy ich rodzice by tego chcieli.
- Są jeszcze w domu, kiedy przychodzisz? - zapytała Hally, a kiedy Addie twierdząco skinęła głową, dodała: - W takim razie możemy ich zapytać, prawda?
- Czy ona nie zdaje sobie sprawy, jak jest nieuprzejma? – powiedziała pytająco Addie, a ja nie mogłam się z nią nie zgodzić. Jednak Hally wciąż się uśmiechała, nawet gdy wiedziałam, że wyraz naszej twarzy stawał się coraz mniej przyjazny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz