sobota, 22 sierpnia 2015

Silver. Powrót na Wyspę Skarbów - fragment nr 2

Serdecznie zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści "Silver. Powrót na Wyspę Skarbów. Przygoda właśnie się zaczyna!


Pożegnanie żeglarza

     Tamiza była moją towarzyszką przez całe życie – na jej moczarach stawiałem pierwsze kroki, a jej prądy dały mi niezbędne wykształcenie. Kiedy jednak Słowik minął mój dom, wkrótce znalazłem się w okolicy, której prawie nie znałem. Horyzont nagle się wydłużył, a tego wieczora, gdy zbladło światło dnia i chmury stężały, świat stał się nagle pusty i przerażający. Domy pojawiały się coraz rzadziej, a w końcu w ogóle znikły. Brzegi po obu stronach rzeki osiadły w łachach mułu. Wody stały się szorstkie w zetknięciu z morską tonią. Z punktu obserwacyjnego na rufie wyobrażałem sobie, jak wznoszące się na nasze powitanie fale zmieniają się w fantazyjną armadę wszystkich wrogów Anglii w całej jej historii – Wikingów, Rzymian, Duńczyków, Normanów, Francuzów, Hiszpanów i Holendrów – którzy całą ciżbą płyną w górę rzeki w stronę Londynu, gdzie będą siać rozpacz i smutek.
     Natty zdawała się nie dostrzegać zmian mego nastroju, wciąż rozglądała się pogodnie dookoła i z pewnym zadziwieniem spoglądała na każde oświetlone resztką słońca poletko, każdą stodołę i chłopa. Uświadomiło mi to, że choć bardzo kochała swego ojca, była rada, że zdołała się od niego uwolnić, a wkrótce potem znalazła sposób, by wyrzucić go ze swych myśli. Kleks, którego klatkę powiesiła na kołku w galerii tak, że kołysał się w rytm statku, zdawał się być równie spokojny i pogwizdywał sobie na mijających go marynarzy, bądź też wykrzykiwał od czasu do czasu:
     – Odrrrobinę serra, odrrrobinę serrra!
     Kapitan Beamish natomiast, jako osoba niezwykle praktyczna we wszystkim, co robił i mówił, skupiał uwagę na pogmatwanych prądach, przez co odzywał się jedynie, gdy chciał wydać jakiś rozkaz. Jednak kiedy wypłynęliśmy z ujścia rzeki i złapaliśmy spokojniejszy kurs wzdłuż wybrzeży hrabstwa Kent, zaczął przeplatać polecenia uwagami na temat naszych postępów (mieliśmy dobry czas) oraz komentarzami dotyczącymi wszystkiego, co przykuło jego uwagę na brzegu – włącznie z jakimś wędrownym jarmarkiem czy też cyrkiem, który rozłożył namioty na jednym jego odcinku i bardzo pięknie mrugał światłami nad ciemną tonią.
     Załoga pracowała z tak niezmiennym entuzjazmem, iż mogło się wydawać, że praca jest ich drugą naturą. Widać to było szczególnie wyraźnie, gdy po raz pierwszy stawiali wszystkie żagle – grot, pyszny topsel na dwóch bomach i nawet trójkątny żagiel na bukszprycie, żeby ruszyć z kopyta. Moja wiedza na temat rzeki nie przygotowała mnie na tak wspaniałe przedstawienie, bo zajmowały mnie głównie łodzie wiosłowe i rzeczne barki. Tutaj całe niebo nagle pokryło się mocnymi kwadratami i podłużnymi kształtami, z których każdy miał własny rozum, a jednak należał do nas – wydymał się i pęczniał na nasz rozkaz, tak błyskawicznie nadając tempa Słowikowi, że zdawał się wręcz lecieć ponad powierzchnią fal, niż sunąć przez nie.
     Kiedy to się dokonało, trzeba było kilku marynarzy, by mieli oko na pogodę i dopasowywali całe ożaglowanie do naszych potrzeb. Pozostała część załogi mogła teraz robić, co chciała, więc po zapadnięciu zmroku kilku z nich zebrało się na przedzie statku, gdzie rozwiesili dwie, trzy latarnie i zaczęli z sobą rozmawiać. Robili to tak kulturalnie, iż zacząłem wierzyć w to, co Natty powiedziała mi na temat ich dobrych charakterów.
     Stało się to szczególnie widoczne, kiedy wszystko już zostało powiedziane i klamka zapadła – nasz rejs był niczym innym jak wyprawą po skarby, a tym samym miał prawo wywołać wśród załogi niezwykły poziom podniecenia. I prawdą jest, że większość rozmów na pokładzie, włącznie z tą pierwszą, podsłuchaną przeze mnie, zawsze kończyła się na tym samym, czyli na sztabkach srebra. Moi druhowie wiedzieli od kapitana, że większość ich trafi w ręce pana Silvera, naszego dobrodzieja, ale zapewniono ich również, że pewna część zostanie podzielona między nich jako zapłata i nagroda, gdy wyprawa dobiegnie końca.
     Jegomość o borsuczej brodzie, którego widziałem podczas nadzorowania załadunku zapasów i który, jak się dowiedziałem później, posługiwał się mianem Bosmana Kirkby’ego, robił, co mógł, by ostudzić oczekiwania marynarzy pod tym względem. Upierał się (co, jak podejrzewałem, mogło być prawdą), że większość skarbu została wywieziona z wyspy podczas wyprawy z udziałem mego ojca. Kilku z nich nie chciało w to uwierzyć, bądź też tłumaczyło sobie napis na mapie „Większość skarbu tutaj” jako znaczną ilość – tak jak i pewien człowiek, który mówił najmniej, lecz widziałem, jak kilkakrotnie splatał palce, po czym je rozwierał, by dotknąć rany za swym poszarpanym uchem.
     – Kto to jest? – zapytałem Natty, wskazując na niego głową. Wtedy już odbiliśmy od wybrzeża Sussex i wypłynęliśmy daleko w morze na wydętych żaglach.
     – Jordan Hands – powiedziała w końcu, po czym nasunęła swój kapelusz tak, że rondo dotykało jej brwi. – To bratanek Izraela Handsa – dodała beztrosko, jakby podawała mi cenę sztokfiszy.
     – Izraela Handsa? – powtórzyłem zadziwiony. – Tego, którego zabił mój ojciec? Izraela Handsa, który w dawnych czasach był puszkarzem kapitana Flinta?
     – Tego samego.
     Patrzyłem się na nią, wciąż nie dowierzając własnym uszom, ale ona, unikając mego wzroku, ciągnęła nad wyraz spokojnie:
     – Jordan jest uważnym młodym marynarzem. Nie masz się czego obawiać. Nie jest taki jak jego stryj. Ojciec mnie zapewnił, że Hands nie żywi do ciebie urazy. Poza tym to właśnie mój ojciec wybrał go na tę wyprawę, więc popłynie z nami tak czy inaczej.
     – Ale mówiłaś mi, że całą załogę wybrał kapitan – zaprotestowałem.
     – I wybrał – odparła Natty. – Jeśli nie liczyć Jordana.
     – W takim razie musi wiedzieć, kim jestem – nie dawałem za wygraną. – Powie pozostałym.
     – Wątpię, żeby miał na to ochotę – odparła Natty. – Gdyby tak było, już by to rozgadał. Robisz z igły widły, Jim, nie ma się czym przejmować. Kapitan jest ze wszystkiego kontent.
     Zostało to wypowiedziane z nutą wyższości, jakbym był na tyle głupi, żeby dostrzec w tym cokolwiek niestosownego. Ale nie potrafiłem zapanować nad swym zaskoczeniem, które przemieniło się w coś na kształt złości.
     – Jak możesz mówić, że nie żywi do mnie urazy? – zapytałem. – Patrząc na niego, powiedziałbym, że marzy o mojej śmierci.
     Natty splotła ramiona i odwróciła się plecami do wiatru. Jej twarz błyszczała nieznacznie w świetle latarni.
     – To przez jego melancholię – odparła – tylko tyle. Wszystkich wita takim samym spojrzeniem.
     – Też mi powitanie – odciąłem się. – Mój ojciec opowiadał o Izraelu Handsie częściej niż o jakimkolwiek członku pierwszej wyprawy, pomijając twego ojca. Był mordercą, i tyle.
     – Izrael był towarzyszem mego ojca – powiedziała Natty. – Ale on wcale nie… – Zamilkła i przygryzła kącik ust. – Nie potrafił się p r z y s t o s owa ć tak jak mój ojciec.
     – Nie potrafił się przystosować? – powtórzyłem pospiesznie. – Nie umiał, bo leżał już na dnie morza. Bo mój ojciec go zabił.
     Spodziewałem się, że Natty przynajmniej uraczy mnie odrobiną współczucia, najlepiej dla mego ojca i tego, co zrobił, by ratować życie. Ale najwyraźniej nie miała takiego zamiaru. Pokręciła tylko głową, jakby chciała pokazać, że wszystko, co mówiłem, było mocno przesadzone, i że nie traktuje mnie serio.
     Ja też pokręciłem głową. Poczułem się oszukany i zmuszony do obcowania z zupełnie niepotrzebnym zagrożeniem. Ale nie było żadnego sposobu, by zdławić to uczucie, musiałem zatem zachować czujność. Mogłem być czujny i jeśli nie chciałem zepsuć wszystkiego między nami, powinienem od razu porzucić ten temat, co też niezwłocznie uczyniłem. Jednocześnie uznałem, że to jednak dość niefrasobliwe z jej strony i, co zaskakujące, również ze strony kapitana, skoro uznali, iż pogodzę się z taką bądź co bądź delikatną kwestią. Dzięki temu zrozumiałem właśnie, jak bardzo są oboje zniewoleni przez pana Silvera. Najwyraźniej siła woli i osobowość tego starca była wciąż niezwykła, choć jego ciało niemal dało za wygraną.
     Kiedy skierowałem swoją uwagę na resztę moich kompanów, odkryłem, że niemal wyczerpali już temat skarbu. Przypominali sobie jedynie wzajem, że kapitan Flint pozostawił sztaby srebra, składając tam jednocześnie dużo większy skarb – ten, który mój ojciec już zabrał. Konspiracyjne rozmowy prowadzone szeptem świadczyły, że to, co zamierzali odkryć, było dużo skromniejsze od kosztowności, na jakie mój ojciec natrafił podczas swej wyprawy. Ten skromny skarb zdawał się pomimo tego emanować swoistą magiczną aurą, co słyszałem w ich głowie – mieli chyba wrażenie, że podczas tych rozmów już same słowa emanowały swoją poświatą, jakby były odbiciem kawałków srebra połyskujących w kryjówce pod piaskiem.
     Te marzenia zostały ucięte jak nożem, kiedy pan Tickle (którego zauważyłem już wcześniej za sprawą jego żółtej fajeczki i krzaczastej brody) przywołał kwestię m a r u d e r ów – trzech piratów pozostawionych na brzegu przez załogę Hispanioli. Pan Tickle zastanawiał się, cóż mogło się z nimi stać.
     – Zostały z nich same kości – oznajmił niespodziewanie Bosman Kirkby, co, moim zdaniem, świadczyło o tym, że myśl o ich cierpieniu była mu prawdziwie obmierzła.
     – Zajęli się ogrodnictwem – oznajmił drugi, niejaki pan Stevenson, Szkot, chudy jak szczapa, który przeważnie siedział w bocianim gnieździe, skąd obserwował wszystko dookoła.
     – Pozjadali się nawzajem – stwierdził pan Allan, który, sądząc po wybuchu śmiechu pozostałych, wypowiadając te słowa, skorzystał z prerogatywy kuka. Ale rozbawienie bardzo szybko znikło i nowy głos zdradził myśli kolejnej osoby. Był nią Jordan Hands, którego słowa usłyszałem po raz pierwszy.
     – Raczej bardzo dobrze na tym wyszli – powiedział. Mówił cicho, ale bardzo stanowczo, jakby jego uwaga opierała się na realnej wiedzy, a nie domysłach (co oczywiście było niemożliwe).
     – Zostali ze sporymi zapasami prochu i naboi oraz z zestawem leków oraz innymi niezbędnymi przyrządami, takimi jak narzędzia, ubrania, mieli zapasowy żagiel oraz ze dwa sążnie liny. Ponadto myślę, że dostali sporo tytoniu. – Przerwał, by przełknąć ślinę z głośnym mlaśnięciem. – Oraz furę solonej koźliny, którą mogli jeść przed wyruszeniem na polowanie na zamieszkujące wyspę zwierzęta, do tego mieli jagody i ostrygi. Och, źle na tym nie wyszli, nie ma co do tego wątpliwości. Podejrzewam, że doskonale im się wiedzie.

     To oświadczenie podziałało jak zimny prysznic na wszystkich i choć wieczór nie wysączył jeszcze całego światła dnia z nieba, wciąż byłem w stanie dostrzec zawód osiadający na ich obliczach, gdy uświadomili sobie, że wyspa mogła jednak nie być opuszczona i nie czekała, by wzięli ją w posiadanie.

     Pan Allan starał się ich mobilizować. Powtórzył „koźlina, jagody i ostrygi” jeszcze dwukrotnie, z pełnym podziwu mruczeniem, jak to tylko kuk potrafił. Ale jego dobry nastrój trafił w próżnię i rozmowa się urwała. Po chwili wszyscy zaczęli się wyłgiwać z udziału w niej, mówiąc, że muszą skończyć pracę. Cały długi pokład opustoszał, jeśli nie liczyć kapitana za sterem oraz Natty u mego boku. Ale ona powiedziała, że idzie do naszej kajuty, i ziewnęła, by pokazać mi, w jakim celu, po czym życzyła dobrej nocy Kleksowi na jego stanowisku w sterówce (zarzuciła pomarańczową chustę na klatkę) i zniknęła w ślad za pozostałymi.

     Gwałtowność tego znikania była zaskakująca. Ale niecodzienność sytuacji oraz radość z tego, że zostawiono mnie samemu sobie, uświadomiły mi, że powinienem być wdzięczny i chwytać nadarzającą się okazję. Dlatego też ruszyłem w stronę dziobu Słowika, poza krąg światła rzucany przez lampy, gdzie mogłem patrzeć na rozciągającą się przed nami połyskującą toń.

     Ogarnęło mnie poczucie wielkiego osamotnienia – takie które nie bierze pod uwagę kapitana za sterem czy pana Stevensona w bocianim gnieździe, gdzie wspiął się, by jako pierwszy objąć wachtę tej nocy, czy też tuzina innych ciepłych ciał pod pokładem, łącznie z Natty. Powtarzałem sobie, że tak jest z powodu właściwego w takiej sytuacji poczucia ogromu świata, którego doświadczałem po raz pierwszy w życiu, i jego obojętności. Nasz statek sunął po falach z nieopisanie cudowną gracją, choć nie było w tym żadnego cudu. Księżyc zaczął wspinać się po niebie wśród chmur precyzyjnie wyliczoną trasą, choć nie wiedział nic na temat czasu. Fale pieniły się najdelikatniejszą z mieszanek barwy kremowej i brunatnej, granatowej i czarnej, choć nie wiedziały, co to delikatność.

     Wszystko to mogło być dość niepokojące, a jednak przepełniało mnie głębokim poczuciem spokoju. Miałem ręce opuszczone wzdłuż boków i pozwalałem bryzie owiewać mą twarz i piersi, oczyszczać mnie ze wszystkiego, co ciążyło na mym uprzednim życiu. Kiedy tak stałem, usłyszałem początek jakiejś melodii, która okazała się pieśnią wyciskaną przez kapitana z akordeonu. Była bardzo odmienna od znanego „Piętnastu na umrzyka skrzyni” z charakterystycznym „Ho, ho, ho i butelka rumu”, którą śpiewali na pokładzie Hispanioli. W tych niekończących się starych balladach główną rolę grali oczywiście diabeł i mocny trunek. Pieśń kapitana nosiła tytuł „Pożegnanie żeglarza” i była miłosną piosnką, której uczył się za młodu każdy, kto miał wypłynąć w morze. Kapitan grał i śpiewał oparty o ster.

Żegnajcie me panny, zostawiam swój dom,
Me myśli są z wami, czy flauta czy sztorm,
Gdy słońce nas pali, czy smaga nas szkwał,
Nadzieja to jedno, co wciąż będę miał.

Gdy twoja cna miłość rozpala mój żar,
Twa dobroć i piękno roztacza swój czar,
Ta myśl jest wciąż ze mną, gdzie bezkres i toń,
Ocean i gwiazdy wciąż pchają mnie doń. 


     Głos kapitana cechowała niezwykła szczerość i głębia, a jego pieśń przywiodła mi na myśl wszystko to, co dawno już odeszło w zamierzchłą przeszłość – moje własne myśli, czy też raczej wspomnienia o matce i ojcu, i krainie, w której przyszedłem na świat. Ożyło to bardzo wyraźnie w moich myślach przez kilka dobrych minut, ale wkrótce piękno tych obrazów stało się zbyt trudne do zniesienia. Życzyłem kapitanowi dobrej nocy i szybko zszedłem pod pokład, gdzie ciemność przyniosła mi ukojenie. Kiedy spojrzałem na głowę Natty złożoną na poduszce, wydawało mi się, że spała. Patrzyłem więc w milczeniu, przez chwilę podziwiając ciemne piękno jej oblicza, a szczególnie zamknięte oczy, które zdawały się drżeć pod powiekami, jakby świadome mej obecności. Napełniło mnie to wspaniałym uczuciem udziału w jakimś niezawiązanym spisku, choć jednocześnie było mocno niepokojące. Chwilę później wspiąłem się na górę po małej drabince, położyłem na swojej koi i mocno zacisnąłem powieki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz