Już jakiś czas
minął od premiery najnowszej książki Michała Gołkowskiego. I choć długo
starałam się odwlec ten moment niestety, ostatnia strona została przeczytana i
nie pozostaje mi nic innego jak wyczekiwanie na kolejny tom. Bo wśród książek
są takie, które pochłania się w jedną noc i takie, które najchętniej smakowało
w małych porcjach, jak najdłużej ciesząc się przyjemnością z ich lektury. Do
tych drugich niewątpliwie mogę zaliczyć Stalowe Szczury: Błoto.
Stalowe Szczury.
Błoto rozpoczynają nowy cykl autorstwa Michała Gołkowskiego – znanego z przygodowej
trylogii Ołowiany świt, Drugi brzeg, Droga donikąd – osadzonej w świecie
gry S.T.A.L.K.E.R., którą szczerze mnie zachwycił. W przypadku jego poprzednich
dzieł, znając zarówno pierwowzór (Piknik
na skraju drogi braci Strugackich) jak i gry z uniwersum, wiedziałam, czego
się spodziewać i z radością sięgałam po kolejne tomy. Tym razem jednak autor
zaserwował czytelnikom alternatywną historię Wielkiej Wojny. Akcja Stalowych
Szczurów rozgrywa się w 1992 roku, w świecie gdzie I Wojna Światowa nie
zakończyła się po 4 latach, a my towarzyszymy kampanii karnej dowodzonej przez
kaprala Reinharda.
Książkę hucznie reklamowano, jako „męska, militarna rozrywka najwyższych lotów!”.
Nie bez powodu zrodziły się u mnie obawy, czy jako osoba nieszczególnie
obeznana z realiami tamtejszych czasów, a i gustująca w nieco innych klimatach
docenię dzieło autora. Na szczęście obawy te okazały się jak najbardziej
bezpodstawne.
Autor nie bawi się w aspekty polityczne wojny. Cała akcja
skupia się na walkach i próbie przetrwania wśród morza bezsensownej śmierci, by
nie skończyć, jako jeden z trupów wgniecionych w rozmokłą ziemię i zapomnianych
wśród niekończących się pół bitewnych. Opisy zmagań militarnych są żywe, pełne
akcji i wyjątkowo mocno oddziaływają na wyobraźnie, sprawiając, że czujemy się
nie jak postronny widz, lecz uczestnik wydarzeń, o których czytamy.
Stalowe Szczury
bynajmniej nie próbują przedstawić Wojny, jako czegoś pięknego, nie idealizują
walczących, ani nie udowadniają, jaką chwałę przynosi śmierć na polu bitwy. I
chwała im za to! Niczego nie cierpię tak bardzo jak gloryfikacji śmierci i wmawianie,
jakie miała ono znaczenie wśród morza innych równie anonimowych i pozbawionych
znaczenia trupów. Śmierć w imię pustych sloganów i uniwersalnych ideałów nie
zasługuje na nic innego jak podszyty litością pobłażliwy uśmiech. I choć sama
wojna jest potępiana, autor oddaje przy tym honory należne poległym,
oddzielając poniekąd walczących od samej walki.
Wspomniana wcześniej kampania karna niemieckich
szturmowców, na której czele stoi Kapitan to niewątpliwie najciekawsza
zbieranina wyrzutków i straceńców, jaką miała do tej pory spotkać w świecie
wykreowanym na papierze. Z trudem powstrzymuje się, żeby nie zacząć pisać o bohaterach,
którzy szczególnie zapadli mi w pamięć podczas lektury, nie chcę jednak psuć
nikomu przyjemności, jaką daje poznawanie losów poszczególnych postaci
wyłaniających się podczas wspólnych walk. Bo choć na pierwszy rzut oka wszystko
i wszyscy mogą się wydawać szarzy, niczym otaczające ich błoto, są to wyjątkowo
barwne postacie, na tle, których, jak nietrudno się domyślić, to postać
Kapitana Reinharda zasługuje na szczególną uwagę.
fot. Fabryka Słów
„Stała tam, przy zakręcie okopu. Wspierała
się na krzywym stylisku ze skręconych drutem kolczastym luf i zamków od
karabinów, poprzecznie przynitowany na szczycie bagnet saperski pełnił rolę
ostrza kosy. Kościste palce ściskały sznur powiązanych włosami niczym główki
czosnku głów kobiet i dzieci, które wciąż poruszały ustami, szepcząc coś, czego
Reinhardt nie mógł zrozumieć, ale głosy wwiercały mu się pod czaszkę, rezonując
echem w potylicy. Podniosłą kosę, przez chwilę jakby wybierając cel, potem
uderzyła tylcem drzewca w jednego z leżących u Jej stóp rannych. Żołnierz
zadrżał, rzucił się w konwulsjach, rozkasłał krwią i znieruchomiał.”
Powiedzieć, że książka powala czytelnika klimatem na
kolana to za mało. Ona rzuca Was w błoto, sprawia, że w ustach czujecie słodki
smak krwi zmieszany z własnym potem. Razem z bohaterami przedzieracie się przez
okopy nie wiedząc, z której strony nadejdzie i jaką formę przybierze Kostucha.
Czy będzie to zbłąkana kula, niewypał, nalot gazowy, czy bagnet nieprzyjaciela.
Lektura będzie trzymała Was mocno i nie pozwoli się oderwać aż do końca, a Wy
będziecie z tym walczyć chcąc jeszcze trochę delektować się stworzoną przez
Michała Gołkowskiego rzeczywistością. Bo jedyną wadą książki jest to, że tak
szybko się kończy, a czytelnik zmuszony jest czekać na kolejny tom.
O nowej książce Michała Gołkowskiego mogłabym pisać dużo
i byłyby to same dobre rzeczy. Na koniec jednak pokuszę się o krótkie
podsumowanie, które w zupełności wystarczy i zastąpi chociażby najbardziej
obszerne recenzje i opinie: Czytajcie, bo naprawdę warto. Z takich pisarzy, my
Polacy, możemy być naprawdę dumni.
Ocena: 10/10
Andromeda
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz