niedziela, 28 lutego 2016

Twarze depresji - Nie oceniaj. Zaakceptuj

      Przedstawiamy książkę "Twarze depresji". To poruszający tytuł o niecodziennej tematyce, który zmienia postrzeganie otaczającego nas świata. Serdecznie polecamy wszystkim czytelnikom.

Depresja nie jest wymysłem gwiazd z pierwszych stron gazet. To choroba, która może dotknąć każdego.

Depresja stygmatyzuje, więc mało kto przyznaje się do niej otwarcie, choć cierpi na nią co dziesiąty Polak. Bohaterowie książki Twarze depresji przełamali lęk i opowiedzieli o nierównej walce z najtrudniejszym przeciwnikiem w swoim życiu. Rozmówcami Anny Morawskiej są m.in.: Andrzej Bober, Olga Bończyk, Tomasz Jastrun, Kamil Sipowicz, a także ludzie, którzy nie są osobami publicznymi, a zdecydowali się opowiedzieć o swoim „czarnym psie”, jak nazwał depresję Winston Churchill. Choroba towarzyszy im na każdym kroku i trzeba ją oswoić, czyli leczyć. Na pytanie: Jak robić to skutecznie? odpowiadają psychiatrzy i psychoterapeuci. Ewa Jastrun, żona Tomasza, zdradza, jak sobie radzi, kiedy mąż mówi, że nie ma już siły żyć, nie ma siły walczyć z kolejnym epizodem depresyjnym. W takim momencie chory nie powinien być sam. „Weź się w garść” to najgorsze, co może usłyszeć. On już jest „w garści”… depresji. Jeśli zdecyduje się na leczenie, chciałby odebrać od otoczenia komunikat: „Nie oceniam. Akceptuję”.

Cytaty z książki „Twarze depresji”


Marek Piekarczyk - wokalista zespołu TSA Marek Piekarczyk od dziecka doświadczał wahań nastroju. Czuł się outsiderem, niezrozumianym przez otoczenie i rodzinę. (…) Kiedy zaczęły się jego problemy małżeńskie, dopadła go depresja. W 1997 roku był o krok od popełnienia samobójstwa.

Marek Piekarczyk: „Szedłem do pracy jak wytresowany pies. Wbiłem sobie do mózgu, że idę do pracy. Podczas przerwy płakałem. Patrzyłem tępo w ścianę i nie mogłem ruszyć ani ręką, ani nogą. Znam ten stan, kiedy mózg odmawia posłuszeństwa. Jakakolwiek aktywność nie ma racji bytu. Człowiek może wykonać wszystkie ruchy, ale ich nie robi, ponieważ to nie ma sensu. Jest paraliż decyzyjny. (…) Miałem straszne stany, więc poszedłem do psychiatry, bo bałem się, że popełnię samobójstwo, a moje dzieci były w domu. Chciałem dla nich żyć. Depresja szepcze ci do ucha, że śmierć nie jest straszna. Nigdy nie bałem się śmierci. Nie wiem dlaczego. Jednak zawsze powstrzymuje mnie myśl o moich dzieciach. Podejrzewam, że samotność może pchnąć do samobójstwa. Jedyne, co może od tego powstrzymać, to drugi człowiek”.

Tomasz Jastrun – poeta, prozaik i felietonista, syn słynnego poety Mieczysława Jastruna, w depresji napisał powieść Rzeka podziemna o mężczyźnie w średnim wieku, który rozpada się wewnętrznie pod naporem choroby. Pisanie jest dla Jastruna sposobem radzenia sobie z chorobą w trudnych momentach.

Tomasz Jastrun: „Każdy czasami ma gorszy nastrój, ale w depresji trzeba to pomnożyć razy sto. Taki nastrój można porównać do rozpaczy po stracie kogoś bardzo bliskiego. To zjazd w dół, który zaczyna się od dołka, a kończy przepaścią. Prawdziwą depresję kliniczną powinno się leczyć. Depresja jest chorobą śmiertelną ze względu na liczbę samobójstw. Nie dziwi mnie to. Dziwi raczej, że w ciężkiej depresji nie wszyscy popełniają samobójstwo. A nie wszyscy, bo kiedy depresja już bierze nas w niewolę, nie ma się siły na to. Odebranie sobie życia nie jest takie proste. Potrzeba na to wiele energii. Dlatego samobójstwa najczęściej zdarzają się na progu depresji lub gdy z niej wychodzimy. Wtedy wracają już siły i świadomość, że to będzie się powtarzać. Depresja prawie zawsze wraca, a kolejne powroty mają zwykle mocniejsze objawy. (…) Nigdy nie podjąłem konkretnej próby samobójczej, ale myślałem o tym bardzo poważnie, chociaż czasami z autoironią. Moją siłą w walce z depresją, podobnie jak z życiem, jest poczucie humoru. Jak się okazuje, nawet na dnie można bronić się ironią. Przed laty, kiedy mieszkałem sam, chodziłem po domu i zastanawiałem się, gdzie się powiesić. Co za idiotyczna sytuacja i jakoś tragikomiczna, już wtedy to doceniałem. Uratowało mnie chyba, że usiadłem do komputera, by opisać ten stan”.

Olga Bończyk - aktorka i piosenkarka, jest po rozwodzie. Gdy jej mąż stawał się przygnębiony i zamknięty w sobie, nie wiedziała, jak mu pomóc. Nigdy wcześniej nie słyszała o depresji. Tłumaczy, że gdyby mogła cofnąć czas, a miałaby obecną wiedzę o tej chorobie, jej życie osobiste prawdopodobnie potoczyłoby się inaczej. Po raz pierwszy tak szczerze mówi o swoich uczuciach, cierpieniu, bezsennych nocach, terapiach i spotkaniach z psychiatrą.

Olga Bończyk: „Na depresję zachorował mój mąż. Przyznam szczerze, że wtedy nie wiedziałam, czym ona jest, i tak naprawdę dopiero wówczas wszystkiego się uczyłam... (…)Mając taką wiedzę o depresji, jaką mam dziś, inaczej bym się do tego zabrała. Rozumiałabym, że terapia to długi proces. Depresja nie jest grypą, po której można się spodziewać, że przyjdzie taki moment, kiedy będzie już po wszystkim. Dzisiaj wiem, że wielu ludzi cierpiących na depresję musi brać leki nawet do końca życia. Kiedy zachorował mój mąż, cały czas czekałam na to, że pewnego dnia będzie zdrowy. Nikt mi nie powiedział, że to może już nigdy nie nastąpić i że powstanie trójka: ja, on i depresja. (…) Zaczęliśmy się mijać. Wszystko zaczęło być inne. To spowodowało nowe problemy, na które już nie mieliśmy odporności. Brak wiedzy na temat depresji oraz ignorancja pani lekarki, która wówczas prowadziła Jacka, przeraziły mnie i sprawiły, że poczułam się całkowicie bezradna i bezbronna”.


Kamil Sipowicz - doktor nauk humanistycznych, historyk filozofii, poeta, autor książek, rzeźbiarz, malarz, dziennikarz... Prywatnie mąż Kory – legeny polskiego rocka, wokalistki Maanamu. Małżonkowie od lat zmagają się z depresją.

Kamil Sipowicz: „Bardzo się źle czułem przez wiele lat od młodości i nie było tego po mnie widać. To, co działo się wewnątrz mnie, w ogóle nie przekładało się na mój wygląd ani na moje zachowanie, więc wszyscy ludzie myśleli, że świetnie się czuję. Nasilenie tego stanu miałem siedem, osiem lat temu. Dopadła mnie bardzo głęboka depresja. Próbowałem różnych metod, żeby ją zwalczyć. Dopiero kiedy trafiłem na odpowiednie lekarstwo antydepresyjne i zacząłem się leczyć, zrozumiałem, że moje fatalne samopoczucie było stanem depresyjnym. Dzięki leczeniu wróciłem do takiego poziomu komunikowania się z ludźmi, który społeczeństwo nazywa normalnym. Wcześniej cały czas byłem jakby poniżej tego poziomu, jakbym pływał pod wodą i wynurzał się co pewien czas, a później znowu coś mnie wciągało. Dla mnie było ogromnym wysiłkiem dotarcie do tego poziomu na powierzchni, który nazywa się normalnością.

A czy w przypadku pana żony, Kory, stany depresyjne to już historia?

Pojawiają się u niej, ale daje sobie z nimi radę. Ma bardzo mocną psychikę. Ona jest mocniejsza psychicznie ode mnie i potrafi to opanować. Ja nie byłem w stanie.

Kiedy po raz pierwszy u pana żony pojawiły się stany depresyjne?

Miała je od dzieciństwa. Jako trzyletnia dziewczynka była wychowywana w domu dziecka przez chore zakonnice. Już jako małe dziecko próbowała popełnić samobójstwo. Miała dzieciństwo bardziej traumatyczne niż ja, chociaż tego nie da się zmierzyć na żadnej skali”.

Andrzej Bober – dziennikarz (prowadził popularny program telewizyjny „Listy o gospodarce”), był u szczytu kariery zawodowej, kiedy zapadł na depresję. Bał się śmierci ciężko chorej żony. Z powodu depresji trafi do szpitala psychiatrycznego. Po raz pierwszy zdecydował się o tym opowiedzieć.

Andrzej Bober: „Moja żona zachorowała na bardzo ciężką chorobę – na zapalenie opon mózgowych i rdzenia. (…)Siedemnaście lat temu. Żonę przeniesiono do szpitala zakaźnego przy ulicy Wolskiej. To, co teraz powiem, nie jest bez znaczenia. Mieszkałem (i do dzisiaj mieszkam) na Bielanach, pracowałem wówczas przy ulicy Woronicza w Telewizji Polskiej, a teściową miałem na Saskiej Kępie. Moja codzienna podróż ułożyła się na mapie Warszawy w kwadrat o wyjątkowo dużych bokach. W domu miałem jeszcze wspaniałą sukę ze schroniska Na Paluchu. Negrę trzeba było wyprowadzić dwa razy dziennie i dać jej jedzenie. Teściową musiałem zawozić i odbierać ze szpitala, gdzie siedziała cały czas przy mojej żonie. Jednym słowem: zakręciłem się. Zakręciłem się do tego stopnia, że nie mogłem w nocy spać. Pomiędzy krótkimi epizodami snu analizowałem moje życie. (…)Oczywiście miałem rodzinę, przyjaciół, ale w tym najgorszym momencie czułem się samotny w walce ze swoimi problemami. Bezradność zaczęła mnie opanowywać, a to jeszcze bardziej pogłębiało ten zły stan. Któregoś wieczoru wstałem z kąta w przedpokoju u siostry i chciałem pójść do ubikacji. Po drodze kątem oka zobaczyłem na stoliku telefon. Widocznie na tyle jeszcze byłem przytomny, że w ułamku sekundy usiadłem i uświadomiłem sobie, że jeżeli natychmiast nie wykorzystam w jakiś sposób tego telefonu, to chyba zostanę na zawsze u siostry. Zadzwoniłem do mojego przyjaciela Jurka Redlicha, z którym pracowałem w telewizji, a wcześniej w „Życiu Warszawy”. Powiedziałem mu: „Jurek, prośba, przyjedź następnego dnia rano do mnie tutaj, bo ze mną się różne rzeczy dzieją. Nie będę ci przez telefon mówił”. Jurek przyjechał do mnie o siódmej rano. Zabrał mnie do swojego samochodu. Pytam go: „Dokąd jedziemy?”. Odpowiedział: „Na Sobieskiego”. Przy ulicy Sobieskiego w Warszawie jest Instytut Psychiatrii i Neurologii. Mój przyjaciel stwierdził, że szajba mi odbiła i że zapadłem na jakąś chorobę. Pojechaliśmy do tego wariatkowa. Nikogo nie znaliśmy, a ja jeszcze byłem lekko ogłupiały. Jurek mówi: „Idziemy do dyrektora”. Pan profesor Stanisław Pużyński przyszedł do szpitala parę minut po ósmej i sekretarka powiedziała mu, że czekam na niego. Okazało się, że znał mnie z telewizji i potraktował trochę jak swojego znajomego. Zapytał: „Panie Andrzeju, co panu jest?”. Odpowiedziałem: „Nie wiem, panie profesorze. Nie wiem. Zapadam się gdzieś w jakąś dziurę czarną. Coś się dzieje we mnie dziwnego”. Opowiedziałem mu moją historię z żoną w wielkim skrócie, bo nasza rozmowa trwała może pięć minut. Po chwili dyrektor instytutu stwierdził: „Panie Andrzeju, ja pana już stąd nie wypuszczę. Nie puszczę pana nawet po pidżamę. Niech przyjaciel przywiezie panu rzeczy niezbędne do szpitala, a pan zostaje u nas na oddziale”.

Patrycja Markowska – piosenkarka, córka legendy rocka – Grzegorza Markowskiego - choć na scenie świetnie sobie radzi, to na początku z wielkim trudem odnajdywała się w nowej życiowej roli – mamy. W 2008 roku urodziła syna Filipa, którego ojcem jest aktor Jacek Kopczyński. Odnalezienie się w nowej roli zajęło jej prawie trzy miesiące.

Patrycja Markowska: „Myślę, że znane są mi stany bliskie depresji. Miewałam takie stany jako nastolatka, kiedy źle się czułam sama ze sobą. To były czasy, w których o depresji za dużo się nie mówiło, dlatego trudno jest mi powiedzieć, czy faktycznie ją miałam. Na pewno miewałam bardzo złe samopoczucie. Radość dawała mi jedynie muzyka i wtedy zdałam sobie sprawę, że piosenkarka to zawód, który chcę wykonywać. Śpiewanie oraz pisanie tekstów było dla mnie sposobem na wyrzucenie z siebie mnóstwa emocji i nadal jest to dla mnie forma terapii, kiedy mam doła. (…) Przyznam, że trudno mi było po urodzeniu Filipa. Pierwsze trzy miesiące macierzyństwa były dla mnie – jak dotychczas – największym w życiu wyzwaniem. Byłam wykończona psychicznie i fizycznie, ponieważ Filip praktycznie nie spał w nocy. Zawsze żyłam w pędzie, a tu nagle telefony się urwały. Nie pracowałam. Do tego wszystkiego nie mam rodzeństwa, więc nie wiedziałam, co znaczy mieć dziecko w domu. Na początku, gdy Filip dostawał czkawki, siadałam z książkami i je wertowałam. Dzwoniłam po koleżankach i pytałam, co się robi w takiej sytuacji. Teraz to wydaje mi się śmieszne, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Jacek dużo pracował, a ja ze zmęczenia ledwo stałam na nogach. Nie wiedziałam, gdzie szukać pomocy, a miałam ewidentnie obniżone samopoczucie. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Najgorsze jest to, że ludzie wstydzą się swoich gorszych momentów, bo uważają, że są one oznaką słabości. Zawsze postrzegałam siebie jako silną kobietę, a tu nagle osiągam stan, w którym jestem totalnie bezbronna”.

Ewa Kuklińska – aktorka, piosenkarka i tancerka. Nigdy nie miała zdiagnozowanej depresji, ale długotrwałe stany obniżonego nastroju są jej dobrze znane. W wieku dwudziestu lat próbowała popełnić samobójstwo, kiedy dowiedziała się niedługo po ślubie, że jej mąż ma już żonę... w innym kraju.

Ewa Kuklińska: „Poślubiłam kogoś, kogo nie powinnam była poślubić. Mój pierwszy mąż przyniósł mi tyle strasznych przeżyć, że naprawdę straciłam grunt pod nogami. Nie wiedziałam, jak wytłumaczyć rodzicom, że byłam aż tak nieostrożna, niedojrzała, nieodpowiedzialna, żeby związać się z takim złym człowiekiem. Miałam wtedy dwadzieścia lat. (…)Dowiedziałam się, że ten człowiek popełnił bigamię. Miał drugą żonę w Paryżu, o której mi nigdy nie mówił. Do głowy mi nie przyszło, że ktoś, kto prosi mnie o rękę, ma żonę.(…) Pamiętam, że zastanawiałam się, jak wyzwolić się z tego, bo mój były mąż do tego wszystkiego był agresywny. Nie przyjmował do wiadomości, że złożyłam pozew o unieważnienie małżeństwa i rezygnuję z naszego związku. On sądził, że mnie udobrucha i namówi na ponowny ślub. Koncertowałam wówczas z zespołem Sabat w całej Polsce, co mąż miał mi za złe, stojąc na stanowisku, że to na pewno jest bardzo zdemoralizowane środowisko. Nie chciałam odejść z Sabatu. Lubiłam tę artystyczną włóczęgę i swoją niezależność finansową. Niechętnie opowiadam o rękoczynach. Na rejestrację programu telewizyjnego w katowickim Spodku przyjechałam z widocznymi śladami pobicia. Wyglądałam okropnie. Byłam zaszczuta. Wstydziłam się przed rodzicami, że wpuściłam do naszej rodziny strasznego człowieka. Chyba największy problem miałam z tym, że zawiodłam rodziców.(…) Pamiętam tylko tyle, że to był mroczny dzień, kiedy nie miałam już żadnych obowiązków. Koleżanki rozjeżdżały się do domów do Warszawy, a ja po prostu kupiłam tabletki przeciwbólowe z krzyżykiem i postanowiłam się otruć. Połknęłam wszystkie, potężną porcję. Wydawało mi się, że obudziłam się w niebie. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Wisiał nade mną jakiś czarny anioł, kiedy zaczęłam łapać ostrość widzenia. Zdziwiłam się, że ten anioł jest czarny i mówi do mnie ze śląskim akcentem. Okazało się, że zostałam zawieziona nagle do szpitala, który prowadziły siostry zakonne. Kiedy zorientowałam się, że przeżyłam i gdzie jestem, przeraziłam się, że szpital powiadomi o wszystkim moich rodziców. Prosiłam personel, żeby tego nie robił. Wstydziłam się i było mi strasznie źle. Odwracałam się od nich wszystkich. Leżałam przodem do ściany. Nie mogłam poradzić sobie z tą koszmarną sytuacją”.

Profesor Bartosz Łoza – psychiatra i psychoterapeuta: „Oczywiście skłamałbym, gdybym powiedział, że raptowne odstawienie leków antydepresyjnych nie może wywoływać perturbacji. Ludzie podejmują ryzyko, kiedy nagle odstawiają leki i idą do pracy albo siedzą sami w domu przez długi czas i w czterech ścianach biją się z myślami. Leki biochemicznie dają fenomen nawrotu z odbicia, ponieważ każda substancja, którą będziemy regularnie przyjmować, od sera cheddar po coca-colę, jest w stanie wyrobić w nas co najmniej nawyk przyjmowania, nie mówiąc o uwarunkowaniach biochemicznych. Leki antydepresyjne nie uzależniają, ale trzeba je odstawiać powoli w odpowiednim momencie, kiedy człowiek jest na to przygotowany. Faktycznie większość współczesnych bezpiecznych leków antydepresyjnych po odstawieniu daje kilku-, kilkunastodniowe przykre objawy niepokoju i napięcia. Można ich uniknąć, jeżeli przygotujemy się na to, że coś takiego wystąpi. Rozwiązaniem jest stopniowe zmniejszanie dawki leku właściwie do poziomu homeopatycznego. Jak zeskoczymy od razu z wysokiej skały dawek, to objawy mogą być przykre. (…) To żenujące, że nie ma ani jednego oddziału specjalistycznego leczącego depresję. Nie mamy tu partnera w Ministerstwie Zdrowia. Przełom nastąpi może w momencie, kiedy ludzie powiedzą, że chcą mieć w końcu psychiatrię, która będzie im faktycznie pomagać. Może to trochę kosztować, ale niech wybierają, czy chcą mieć jeszcze jedną autostradę, czy porządne ośrodki, w których będą mogli uzyskać wsparcie przez wiele lat życia. Wielu polityków jest tchórzami, bo cynicznie wykorzystuje lęk ludzi przed psychiatrią, by nic w tym względzie nie robić”.

Doktor Agnieszka Dąbrowska – psychiatra dziecięcy: „Mam wrażenie, że niektórzy rodzice przynoszą do mnie dziecko jak taki zepsuty samochód do naprawy, bo działało dobrze, a teraz nagle się zepsuło. Dziecko buntuje się, nie je, gorzej uczy się w szkole lub pogryzło Stasia w przedszkolu. I teraz rodzice żądają, żeby je naprawić, żeby działało tak dobrze jak kiedyś. Tak się nie da. Praca terapeutyczna bardzo często nie dotyczy dzieci, lecz ich rodziców. Oni muszą zobaczyć, jakie znaczenie ma zachowanie się ich dziecka. Czasami to zachowanie jest objawem zdrowia i wiąże się z naturalnym rozwojem dziecka, jak na przykład bunt młodzieńczy. Najbardziej niepokoją mnie dzieci, które nie buntują się, są skrajnie grzeczne i dostosowane. Myślę, że już wcześniej sporo dzieci cierpiało na depresję, ale ona była inaczej nazywana, ponieważ świadomość społeczna była znacznie niższa”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz