Serdecznie zapraszamy do lektury pierwszego rozdziału powieści "Magonia", która wczoraj trafiła do sprzedaży. Życzymy miłej lektury.
Rozdział 1
{AZA}
Moje życie to
szpitale.
Tak zwykle mówię,
kiedy chcę się wydać zarazem
zabawna i irytująca, czyli dość
często.
Łatwiej jest mieć
gotową odpowiedź, niż dać
się
wciągnąć
w rozmowę przez kogoś, kto okazuje udawaną
sympatię, udawaną troskę czy też
udawane zainteresowanie. Moja ulubiona metoda to: zażartować,
zrobić na wpół przepraszającą,
na wpół odstraszającą minę
i po pięciu sekundach mieć tę rozmowę z głowy.
Aza: W zasadzie to nic poważnego.
Nie przejmuj się. Ja tylko często bywam w szpitalach.
Osoba pytająca:
Ee… Hmm… Oj, przykro mi to słyszeć. Ale
zaraz, cieszę się. Mówisz, że właściwie
nic ci nie dolega! To świetnie!
Aza (odstraszająca
mina się wyostrza): Naprawdę miło, że pytasz.
W podtekście:
To nie jest miłe. Daj spokój.
Potem już zwykle
nie zadają więcej pytań. Na ogół
starają się być uprzejmi. Nie bardzo sprawdza się
to wobec rodziny, ale przypadkowo napotkane osoby? Nauczyciel na zastępstwie,
który nie wie, czemu kaszlę i muszę
wyjść
z sali – a potem iść do gabinetu lekarskiego
i wykonać telefon na pogotowie, żeby zabrano mnie z powrotem
do mojej sterylnie białej ojczyzny?
Takie osoby nie chcą
mi przypominać o tym, co według nich sama dobrze wiem. Pewnie,
że
wiem. Nie daj się oszukać. Nie myśl też,
że
ja
dam się oszukać.
To nie jest jak w Małych kobietkach. Beth i ta
jej słodka, słabowita Beth-skość
zawsze wywoływały u mnie odruch wymiotny.
To, jak wszyscy wyobrażali sobie, że
nie umrze. To, jak ona ewidentnie umierała. W takich historiach
w chwili, kiedy ktoś postanawia owinąć
cię
kocem, a ty się słabo uśmiechasz,
już
nie żyjesz.
Wniosek z tego taki, że
staram się nie uśmiechać słabo,
nawet gdy czuję się słabowicie, co oczywiście
mi się zdarza (jawnie i w ukryciu). Nie chcę
się
zamienić w nieszczęsną otulaną kocem
inwalidkę.
Już nie żyjesz,
pif-paf. Zamknij oczy i idź spać.
Tak na marginesie: inwalida. Kto
wymyślił
to słowo,
które mówi „bez wartości, bez znaczenia”? To musiał
być
niezły
drań.
No więc tak,
kwestia śmierci regularnie pojawia się
w mojej obecności. Dorośli nie lubią
o tym mówić. W zasadzie ja też tego nie lubię.
Ale moi rówieśnicy to co innego.
Im aż się
oczy zapalają na dźwięk słowa ŚMIERĆ, ŚMIERĆ, ŚMIERĆ, jakbyśmy
wszyscy siedzieli w samochodach, które powoli jadą
autostradą i mijają roztrzaskane auta na poboczu. To
jakaś
chora obsesja.
Niektórzy z nas – ci,
którzy naprawdę umierają – może są
tym mniej zafascynowani niż inni. Niektórzy może
woleliby nie słuchać, jak ciągle gada
się
o śmierci celebrytów, w najróżniejszej
postaci: a to przedawkowanie, a to wypadek, tajemnicze załamanie…
Moi rówieśnicy lubią
się
roztkliwiać i z przesadnym dramatyzmem rozwodzić
nad tym, że osoby w tym wieku nie powinny umierać.
Wiem, co mówię. Wiem, co mówię, bo od lat jestem tą
dziewczyną, którą dobrze znałem i która pewnego dnia tragicznie zmarła.
Co nie znaczy, że
już
umarłam.
Ciągle
jestem tutaj. A cała ta artystyczna gotycka otoczka
to zwykłe chrzanienie.
Dorośli dużo
mniej mówią o śmierci niż ludzie
w moim wieku. Śmierć to taki Święty
Mikołaj
w świecie dorosłych, tyle że na
odwrót. Gość, który zabiera wszystkie prezenty. Z dużym
workiem na plecach włazi do komina i ze wszystkim,
co wydrze człowiekowi z jego życia, odlatuje ciągnięty
przez renifery. Jego sanie są wyładowane wspomnieniami
i kieliszkami wina, garnkami, swetrami, kanapkami, chusteczkami
higienicznymi i SMS-ami,
brzydkimi kwiatkami doniczkowymi i łaciatymi kotami, na wpół
zużytymi
szminkami i brudnymi ubraniami, których nie zdążono uprać,
listami, które zostały ręcznie napisane, ale nigdy nie wysłane,
aktami urodzenia, zerwanymi koralami i jednorazowymi stopkami przetartymi
od wizyt w szpitalu.
I notatkami, które trzymałaś
na lodówce.
I zdjęciami
chłopaków,
w których się bujałaś.
I sukienką,
którą
włożyłaś
na imprezę, kiedy jeszcze tańczyłaś o własnych siłach
i byłaś w stanie oddychać.
Do tego, prawdopodobnie, choć
nie warto się nad tym rozwodzić, ten Mikołaj
zabiera im duszę czy coś takiego.
Zresztą dorośli
i tak nie wierzą w Świętego
Mikołaja.
Bardzo też się starają nie
wierzyć w Odwrotnego Świętego Mikołaja.
W szkole cała
ta sytuacja z zagrożeniem-w-postaci-rzadkiej--choroby
sprawia, że wzbudzam zainteresowanie jak diabli.
W rzeczywistym świecie nie jest z tym łatwo.
Zmartwiony wygląd, bum, smutny wyraz twarzy, bum: „Może
porozmawiasz z kimś o tym, co czujesz, Azo”
i na dokładkę gadki typu może-pomoże-Bóg-terapia-antydepresanty.
Czasami jeszcze może-pomoże-uzdrowiciel-może-zioła--może-kryształy-może-joga?
„Azo, czy próbowałaś jogi? Bo wiesz, to pomogło
temu znajomemu znajomego, który już umierał, ale nie
umarł
dzięki
pozycji psa z głową w dół”.
Nie, nie próbowałam
jogi, bo joga nie wyleczy mojej choroby. Moja choroba to Tajemnica i to
nie taka zwykła, ale bermudzka, jak ten trójkąt.
Niezrozumiała.
Nierozwiązywalna.
Co rano zażywam
garść
leków, chociaż nikt nie wie na pewno, co mi właściwie
dolega. Przez to jestem taka wyjątkowa.
Wyjątkowa jak
badania krwi i te wszystkie rurki, które rozpychają mi gardło.
Jak tomografy, rentgeny, USG i tysiące wymazów, z których nie
wynika żadna jasna diagnoza.
Wyjątkowa jak
moja choroba, która stoi w smokingu na scenie i wyśpiewuje
rzewną piosenkę z refrenem: „Chodź,
kochana, tyś jedyna mi pisana”. A potem sterczy tam
i czeka, aż padnę jej w ramiona
i przestanę się opierać.
Wyjątkowa, bo
do tej pory jestem jedyną osobą na ziemi,
u której zdiagnozowano to cudeńko.
Może to brzmi przesadnie. Nie. Moja
choroba jest tak rzadka, że nazwano ją
zespołem Azaray.
Od mojego imienia: Aza Ray
Boyle.
To już
prawdziwa perwersja. Nie chcę mieć
sobowtóra w postaci choroby, nie chcę dziwacznej nieśmiertelności
w świecie przypadków medycznych, co znaczy, że
studenci medycyny będą powtarzać moje
nazwisko przez setki lat. Nikt MNIE nie pytał o zdanie, kiedy publikowano
w czasopiśmie „Nature” artykuł, w którym nadano tej
chorobie moje imię. Odmówiłabym. Wolałabym sama
nadać
jej nazwę: „dupek” albo coś brzydkiego, jak Elmer czy Clive.
Wszystkie te tematy, śmierć
i umieranie, to rzeczy, o których w zasadzie nie lubię
rozmawiać. Nie jestem przygnębiona. Tylko spieprzona.
I to odkąd pamiętam. Nie ma takiej wersji mojego życia,
która nie jest
spieprzona.
Tak, wolno mi używać
tego słowa, jeśli mam ochotę,
i robię to. Mam wielką ochotę kląć.
To ja w tym ciele, dziękuję, powyginana, pochrzaniona, bez żadnych
szans na zmianę, więc nie ma co się
zajmować czymś, czego i tak nie da się
naprawić. Jestem surową, jeszcze nieulepszoną
wersją prawdziwej żywej dziewczyny, a w każdym
razie tak mówię, kiedy mam ochotę pogadać
i nie chcę zajmować się akurat tym, tylko przejść
do ciekawszych tematów.
Jasne, wiem, że
nie wyglądam dobrze. Nie, nie musisz się czuć
niezręcznie. Wiem, że chcesz pomóc. Ale nie możesz.
Wiem, że pewnie jesteś miłą osobą, ale daruj
sobie. Naprawdę nie chcę o tym gadać
z obcymi.
Jakie są fakty?
Podstawowe wiadomości o Elmerze / Clive’ie / dupku / zespole Azaray? Muszę przebywać
w pomieszczeniach bez kurzu. Tak było niemal od zawsze. Kiedy się
urodziłam, byłam zdrowa i teoretycznie
doskonała. Prawie dokładnie rok później
ni stąd, ni zowąd moje płuca
przestały rozumieć się z powietrzem.
Pewnego dnia moja mama weszła
do pokoju i znalazła mnie w stanie dziwnego
ataku. Ponieważ moja mama jest moją mamą, miała
na tyle przytomności umysłu, że metodą
usta-usta wdmuchnęła mi powietrze do płuc. Podtrzymywała
mnie tak przy życiu, póki nie zabrali mnie do szpitala. Tam utrzymali
mnie – ledwie – przy życiu za pomocą
maszyny do oddychania. Dali mi leki i robili różne
rzeczy, żeby zmniejszyć gęstość powietrza. To mi nawet pomogło.
To znaczy bardzo pomogło,
zważywszy
na fakt, że wciąż tu jestem. Tylko nie pomogło
dostatecznie. Na początku bardzo długo –
miałam
wrażenie,
że
całe
wieki – sypiałam w skorupie pełnej plastiku i rurek. Moje życie
to otwieranie oczu w pomieszczeniach, w których nie zasypiałam,
dotyk ratowników na moim ciele, czerwono-białe światła
i wycie syren pogotowia. Tak już jest, jeśli jest
się
tą
jedyną, która żyje z Clive’em.
Wyglądam
dziwacznie i mój organizm pracuje dziwacznie, i wszyscy zawsze reagują,
jak, hmm, jakby nigdy nie widzieli czegoś takiego. Zmiany na całym
ciele, wewnątrz, na zewnątrz – wszędzie
z wyjątkiem mózgu, który, jak każdy może
stwierdzić, działa normalnie.
Te wszystkie żałosne
zaburzenia równowagi chemicznej w mózgu? Nie, to nie ja. Nie budzę
się
ogarnięta paniką, nie nachodzi mnie ochota na
takie rzeczy jak odgryzanie sobie palców czy upijanie się do
nieprzytomności. W ogólnym rozrachunku, posiadanie mózgu,
który na ogół wykonuje polecenia, to już coś.
Poza tym jestem Aza-Wystawa.
Jestem jak Światowa Wystawa Osiągnięć. (Pragnę jedynie,
PRAGNĘ JEDYNIE, żeby odbyła
się
Światowa
Wystawa Niedociągnięć, najlepiej w którymś
z miast w pobliżu mnie. Gabloty pełne
rozczarowań, wielkie eksponaty pokazujące
nieudane projekty. Nie wystawa typu O-Boże-Jaka-Przyszłość-Będzie-Wspaniała,
ale wręcz przeciwnie. Żadnych latających
samochodów. Samochody pełzające jak gąsienice).
Staram się nie
przejmować swoją chorobą, ale ona
ma wielką siłę perswazji. Kiedy chwyta mnie
w swoje szpony, brak tchu potrafi zwalić mnie na podłogę,
gdzie miotam się i świszczę jak ryba
wyciągnięta
z dna jeziora. Czasem myślę, że chciałabym
wrócić na to dno i zacząć tam wszystko od nowa. Coś
nowego.
W sekrecie, a właściwie
tylko w półsekrecie – bo czasem wypowiadam to na głos –
myślę,
że
nie miałam być człowiekiem. Nie funkcjonuję
prawidłowo jako człowiek.
Teraz mam prawie szesnaście
lat. Bez jednego tygodnia.
Pielęgniarka
szkolna: Jesteś prawdziwym cudem! Jesteś naszym cudem!
Aza Ray Boyle: (odgłosy
rzygania)
Ponieważ wciąż
żyję,
myślę
o zorganizowaniu imprezy. O to chodzi w szesnastych urodzinach.
O ten czynnik wielkiego wydarzenia. Wszystko się zmienia
i nagle należysz do tego świata, masz na sobie różową
sukienkę, całujesz fajnego chłopaka
albo wykonujesz jakieś popisy taneczne.
Żeby było jasne:
tak jest w filmach. A w tym życiu? Nie wiem, co się
wydarzy. Nic, o czym chciałabym myśleć.
Kogo bym zaprosiła?
WSZYSTKICH.
Z wyjątkiem tych, których nie lubię. Znam
wystarczająco dużo osób, żeby określić
grupę
znanych jako wszystkich, ale lubię spośród nich
może
pięć
czy sześć osób, maks. Mogłabym zaprosić
lekarzy i wtedy moja grupa radykalnie by się powiększyła.
Kilka dni temu powiedziałam o tym rodzicom
i teraz się zastanawiają, uwzględniając
przy tym moje dyskusyjne podejście do sprawy. Jak zawsze zresztą.
Ale przecież
spójrzmy na to w ten sposób: czy nie byłoby gorzej, gdybym była
doskonała? Moje braki sprawiają, że wzbudzam mniejszą
litość.
Nikt z nas nie lubi imprez
urodzinowych. Wszyscy w domu się denerwują. Nawet
kwiaty w doniczkach wyglądają na zdenerwowane. Mamy taki
jeden, który się zwija. Nie wolno mu być ze mną
w jednym pokoju, ale czasami go odwiedzam i dotykam, a on się
wtedy kurczy. Teraz też jest zwinięty
w małą kulkę liści i pędów,
jakby opędzał się przed intruzami.
Łapiesz?
Opędza się pędami?
(Ha, ha. Ale śmieszne). Liceum. Pierwszy dzwonek. Idę
korytarzem. Mijam milion szafek. Jestem spóźniona. Nie mam usprawiedliwienia,
poza tym jednym, co zawsze.
Unoszę pięść,
żeby
przywitać żółwikiem Jasona Kerwina, też
spóźnionego,
który nie wita się ze mną spojrzeniem, tak jak i ja
nie patrzę mu w twarz. Tylko pięści.
Znamy się, odkąd mieliśmy
po pięć lat. Jest moim najlepszym kumplem.
Jason to wyjątek od wszystkich reguł, które mają zapewnić
spokój moim rodzicom. Nadrzędną z nich jest: nie zadawać
się
z żadną ludzką istotą
inną
niż
oni, bo nikt inny nie zapewni mi bezpieczeństwa. Jason jednak zna
wszystkie możliwe procedury postępowania
w nagłych wypadkach.
Dlatego może
mi towarzyszyć w miejscach, do których moi rodzice nie chcą
chodzić. Może nawet by poszli, ale nie uśmiecha
im się spędzanie tam wielu godzin. Oceanaria,
muzeum historii naturalnej, wystawy owadów i wypchanych zwierząt,
antykwariaty, w których musimy wkładać maski, jeśli chcemy
czegoś dotknąć, ciasne pomieszczenia pełne
niezwykłych kolekcji motyli, kości i modeli ciała
ludzkiego, o których istnieniu dowiedzieliśmy się
z internetu.
I tak dalej.
Jason nigdy nie mówi o śmierci,
chyba że ma to związek z jakimiś
makabrycznymi informacjami, których akurat szukamy w internecie. Aza Ray
i Wielkie Fiasko Jej Fizyczności? Nie, Jason nie zniża
się
do takiego poziomu.
Drugi dzwonek, ja nadal
w korytarzu, unoszę ten właściwy
palec i pokazuję go Jenny Green. Różowe
pasemko we włosach, łokcie ostrzejsze niż
sztylety, obcisłe dżinsy, które ceną
mogą
się
równać z całkiem niezłym używanym
samochodem. Jenny ostatnio mnie wkurza. Nie tylko tym, że
istnieje, wredna żmija. Prowadzimy cichą wojnę. Szkoda
na nią słów w tym momencie, chociaż
kilka dni temu obrzuciła mnie sowitą
wiązanką
wyzwisk. Przezywać chorego? No proszę. Wszyscy wiemy, że
to nie w porządku.
Właściwie to
w jakiś
sposób szanuję ją za ten wyskok. Trzeba mieć
jaja, żeby zrobić coś, na co nikt wcześniej
się
nie odważył. Ostatnio rozeszła się wieść, że wyglądam jak wygłodzony, żądny krwi duch dziewczynki z japońskiego
horroru, więc Jenny pojawiła się
w szkole z twarzą posypaną białym
pudrem i z niebieską szminką na
ustach. Oczywiście, żeby zakpić sobie ze
mnie.
Jenny uśmiecha się
i posyła mi zdmuchniętego z dłoni
całusa
nasączonego
trucizną. Przechwytuję go i odsyłam
jej bardzo dzisiaj sinymi wargami, co przejmuje ją zgrozą. Udaję
przy tym, że się duszę. Jeśli
już
mam uchodzić za dziewczynę widmo, to czemu nie obrócić
tego na swoją korzyść? Jenny gromi mnie wzrokiem,
jakby mi zarzucała nieczyste zagranie, i rusza biegiem do sali.
Kręcę się trochę przy
szafce. Idę dalej powoli. Zaglądam do mijanych klas przez szyby
osłonięte
metalową siatką, którą
wstawiono po to, by tacy jak ja nie szpiegowali takich jak oni.
Moja młodsza
siostra Eli wyczuwa mnie na odległość i podnosi głowę
znad książki do matematyki. Wygłupiam się przez
chwilę w korytarzu – wymachuję
rękami,
wygrażam pięściami, tak wolna i nieskrępowana
jak nikt inny o tej porze dnia. Przywilej chorej. Eli przewraca oczami,
a ja idę dalej. Kaszlę tylko trochę;
da się wytrzymać.
O siedem minut spóźniona
wchodzę do klasy i pan Grimm unosi brew. „Jak zwykle spóźniona
Aza Ray”, mawia o mnie; i tak, on naprawdę nazywa
się
Grimm. Oczy ślepego nietoperza, okulary w grubych oprawkach,
cienki krawat jak u hipstera, co mu zdecydowanie nie pasuje.
Pan Grimm ma imponujące
mięśnie –
nigdy nie podciąga rękawów, ale jego ramiona prężą
się,
jakby chciały rozerwać ubrania, a to mi mówi, że
nie ma prawdziwego życia, tylko miota się między zawodem nauczyciela
a popijaniem koktajli proteinowych.
Wygląda, jakby
jego miejsce było wśród wuefistów, ale kiedy otwiera
usta, zamienia się w typowego nerda. Podejrzewam też,
że
ma tatuaże, które próbuje ukrywać na różne
sposoby. Korektor maskujący. Długie rękawy.
Niezbyt to rozsądne wydziergać sobie na ciele jakąś
czachę / statek / gołą babę. Potem
ciągle
trzeba pamiętać o zapinaniu mankietów.
Pan Grimm przyszedł
do szkoły w tym roku. Dość młody, o ile można
tak powiedzieć o trzydziestolatku. Ale mnie najbardziej
intryguje jego tatuaż. Nie wiem dokładnie,
co przedstawia, bo jakoś nigdy nie udało
mi się go zobaczyć w całej okazałości.
W każdym razie ja też chciałabym mieć tatuaż. Najlepiej, żeby był jeszcze
straszniejszy niż Grimma, cokolwiek on tam ma.
On stale zrzędzi,
że
stać
mnie na więcej i że lepiej wykorzystywałabym
swój potencjał, gdybym uważała na lekcjach, zamiast trzymać
głowę
w książce. Nie powinien narzekać, bo
jestem jedną z… może czterech osób w szkole,
które czytają książki.
Tak, wiem, że
to oklepany frazes. Ale naprawdę lubię czytać.
Zabij mnie. Mogłam dodać, że wychowałam się
wśród
książek
i były one moimi jedynymi przyjaciółmi, ale
tego nie zrobiłam, nie? Bo mam litość. Nie jestem ani geniuszem, ani
dzieckiem, którego misją jest zostać
czarodziejem. Jestem tylko sobą. I lubię
czytać. Książki nie są moimi
jedynymi przyjaciółmi, ale żyjemy ze sobą
w przyjaźni. I tyle.
Nie muszę uważać
na lekcji pana Grimma. Już to czytałam,
cokolwiek omawiamy, teraz akurat Starego człowieka i morze.
Facet z obsesją.
Wielka ryba. Mnóstwo epickich niepowodzeń. Ciekawe, od ilu pokoleń
katuje się uczniów opowieściami tego typu.
I po co? Kto z nas
walczy albo będzie walczył z rybą
gigantem? Jaki to ma sens?
Przeczytałam Moby Dicka,
kolejną wariację na temat Gościa
z Obsesją, Wielkiej Ryby i najróżniejszych
kategorii smutku i utraconych złudzeń.
Wiem, wiem, wieloryb to nie
ryba. Ssak z rzędu waleni. Mimo wszystko
wieloryby od zawsze były inspiracją
Opowieści o Wielkich Rybach, co świetnie
pokazuje, jak bardzo ludzie zawsze się mylą.
Przeczytałam nawet
te rozdziały Moby Dicka, których nikt nie czyta. Mogłabym
ci zrobić cały wykład na
temat oprawiania wielorybów, ale wierz mi, nie chcesz tego wszystkiego wiedzieć.
No, niech pan mnie spyta o Moby Dicka,
panie Grimm. Śmiało. Czekam.
Zrobił to raz,
jakiś
miesiąc temu, bo mi nie wierzył, że to czytałam. Wygłosiłam
mu wtedy godną parlamentarzysty przemowę
o przeciwieństwach losu, alegoriach, oceanie i pogoni za
nieuchwytnymi marzeniami, co później się
przekształciło w dość
bezpardonową wymianę zdań na temat
filmów o piratach, stosowanych przez nich kar (takich jak chodzenie po
pirackiej desce śmierci), a nawet na temat astronautek. Pan Grimm
był
pod wrażeniem, a jednocześnie się wkurzył.
Zarobiłam dodatkowy plus, którego nie potrzebowałam,
i karę za bezczelność. Musiałam zostać
w szkole po lekcjach, ale prawdę mówiąc, należało
mi się.
Spoglądam na
Jasona Kerwina, pogrążonego w jakiejś
książce.
Rzucam okiem na tytuł. Johannes Kepler: Sen, czyli wydane pośmiertnie dzieło poświęcone astronomii księżycowej. Książka
wygląda
na stary, zużyty egzemplarz biblioteczny w twardej oprawie. Na
okładce
duży
fragment powierzchni księżyca.
Nic mi to nie mówi.
Wysuwam rękę
w jego stronę i wyrywam mu książkę, żeby przeczytać
to, co na skrzydełkach. Pierwsza powieść science fiction, napisana
w latach dwudziestych XVII wieku. Astronom opowiada historię
podróży na Księżyc, przemycając
w treści obronę teorii kopernikańskiej.
To jego sposób na poruszanie tego tematu bez ryzyka kary za herezję.
Dopiero później ludzie zrozumieli, że wszystkie fragmenty opisujące
świat
fantazji to w zasadzie kod, za pomocą którego Kepler prezentuje prawa
astronomii.
Przerzucam kartki. Jest latająca
czarownica z innego świata.
Super. To książka
dla mnie. Właściwie to coś,
co sama chciałabym napisać. Interesuje mnie wszystko, co
zawiera wymyślone języki i tajemnice. Chcę
być
szyfrantem. Co, oczywiście, nie znaczy, że
się
na tym znam. Jestem – jak by to dawniej powiedziano – „entuzjastką”.
A może hobbystką. Dowiaduję się,
ile mogę, na dany temat, w ciągu powiedzmy
kwadransa internetowych poszukiwań, a potem już
tylko z entuzjazmem to powtarzam.
Dlatego ludzie myślą,
że
jestem mądrzejsza od nich. To mi pozwala robić,
co chcę, w spokoju, bez przejmowania się
obcymi i wysłuchiwania ciągłych pytań
o moje zdrowie. To takie drobne korzyści ze stworzenia mitu uważanego
przez wszystkich za fakt.
– Oddaj – szepcze Jason.
Pan Grimm posyła
w naszą stronę groźne
spojrzenie.
Zastanawiam się,
jak uspokoić rodziców w kwestii moich urodzin. Zdaje się,
że
oni mają już w głowach
wizję
imprezy: dzieci szalejące na rolkach, clown, tort
i balony. Tak to wyglądało, kiedy kończyłam
pięć
lat.
Wtedy nikt nie przyszedł
oprócz dwóch dziewczynek zmuszonych przez matki i Jasona, który zjawił
się
bez zapowiedzi. Nie dość, że nieproszony przeszedł
piechotą ponad półtora kilometra, to jeszcze był
w kostiumie: kompletnym stroju aligatora, w którym występował
w Halloween. Nie pofatygował się nawet, żeby powiedzieć
mamom, dokąd idzie, więc wezwały policję,
przekonane, że został porwany.
Kiedy samochody policyjne
zajechały przed tor wrotkarski i funkcjonariusze weszli
do środka,
od razu było jasne, że Jason i ja zostaniemy
przyjaciółmi. Jeździł akurat w stroju aligatora,
ciągnąc
za sobą długi zielony ogon i wykonując
zgrabne piruety, kiedy kazano mu się pokazać.
Tamta impreza nie była
taka zła.
Jednak teraz, na szesnaste
urodziny, wymyśliłam coś lepszego
i właśnie rysuję to
w notesie: martwy clown, ogromny piętrowy tort, z którego
wyskakuję, wielki balon podróżny, który zjawia się
nade mną na niebie. Z jego kosza zwisa lina. Wspinam się.
Odlatuję. Na zawsze.
Ile bólu by to zaoszczędziło?
Sporo. Nie chodzi o ból martwego clowna, który ginie niezgodnie z własnym
planem, ale mój własny.
Pan Grimm słyszy
moje parsknięcie.
– Czy raczysz się z nami podzielić
tym, co cię tak wzburzyło, Azo?
Czemu oni zawsze używają
tego wyrażenia? Wszyscy poza mną są zajęci
pisaniem testu. Podnoszą teraz głowy,
zadowoleni z usprawiedliwionej chwili przerwy. Jason uśmiecha
się
pod nosem. Nic tak nie przyspiesza upływu czasu jak drobna awantura.
– Naprawdę chce pan wiedzieć? –
pytam, bo dzisiaj staram się nad sobą panować. –
Myślałam
o umieraniu.
Patrzy na mnie z irytacją.
Używałam
już
tego na jego lekcji. To wspaniała wymówka. Nauczyciele topnieją
jak śnieg
na wiosnę, gdy tylko z tym wyjeżdżam.
Muszę
przyznać, że nawet lubię
pana Grimma, bo mnie przejrzał. Co znaczy, że
naprawdę patrzy, a to już samo w sobie jest dziwne.
Nikt nie patrzy na mnie tak dokładnie. Wszyscy obchodzą
się
ze mną jak z jajkiem. Ta plastikowa bańka,
w której żyłam, gdy byłam mała?
Wciąż
tu jest, choć teraz jej nie widać. I teraz jest wykonana
z czegoś twardszego niż plastik.
– O umieraniu w kontekście
którego utworu literackiego? – pyta. Nie ma litości.
– Może Burzy? – mówię,
bo to tytuł lektury, która nas jeszcze czeka. Wszystko w tym
semestrze wiąże się z oceanem. – Utonięcie
bliźniaków.
– Utonięcie bliźniaków,
którzy właściwie wcale nie toną,
pojawia się w Wieczorze trzech króli, a nie w Burzy –
oświadcza. –
Zagraj jeszcze raz, Ray.
Żałosne. Teraz już
jestem zupełnie zbita z tropu.
– Zagraj to jeszcze raz, Sam – mówię,
bez pozwolenia używając imienia pana Grimma. Potem
stosuję swoją tradycyjną metodę:
wykorzystać jeden fakt, który każe im myśleć,
że
wiesz wszystko. Z Wikipedii można się dowiedzieć
mnóstwa takich dziwnych ciekawostek. – Ale to jest błędny
cytat – dodaję. – Właściwie Bogart mówi tylko „Zagraj”,
ale do powszechnej świadomości weszło to
w trochę zmienionej wersji, która brzmi bardziej romantycznie,
a nie jak rozkaz.
Grimm wzdycha.
– Czy ty w ogóle widziałaś
Casablankę? Jeszcze dziesięć
minut do końca testu. Na twoim miejscu zająłbym się
odpowiedziami na pytania. I nie nazywam się Sam, ale Samuel. Tylko ci,
którzy mnie nie znają, mówią do mnie
Sam.
Wygrał, bo ma
rację.
Nie widziałam Casablanki. Znałam tylko ten cytat i związaną
z nim ciekawostkę. Poddaję się
więc
i chwytam za długopis, żeby popływać
ze starym człowiekiem i marlinem.
Samuel. Kto dzisiaj daje dziecku
na imię Samuel? Mam ochotę wtrącić
jakąś
uwagę
na temat pseudonimów: Samuel Clemens jako Mark Twain i jego Życie na Missisipi, które
ostatnio czytałam, ale rezygnuję. Nasza poprzednia wymiana zdań
zamieniła się w brutalny pojedynek,
a teraz coś w moich piersiach każe mi wątpić,
czy zdołam się pojedynkować
bez kaszlu.
Na zewnątrz
rozszalała się burza, drzewa uderzają
gałęziami
o okna. Żaluzje furkoczą jak oszalałe,
bo cały budynek jest stary i pełen przeciągów.
Jason rzuca mi liścik
na ławkę.
Pan Grimm jest wyczulony na punkcie telefonów, więc stosujemy stare proste
techniki. „Kałamarnica olbrzymia. Jutro o piątej.
U ciebie”, czytam.
Planowaliśmy obejrzeć
to nagranie kilka dni temu, ale tak się rozkaszlałam, że
musiałam iść do szpitala. Prawdziwy niefart.
Znowu musieli mnie przebadać
i kiedy się obudziłam z narkozy, powitało
mnie to znajome spojrzenie lekarza mówiące: „Ła… nigdy
czegoś takiego nie widziałem”.
„Mutant”, nabazgrałam
w notesie, który mi dali, na wypadek gdybym chciała się
na coś skarżyć.
Lekarz popatrzył
na mnie i po chwili się roześmiał.
– Nie – powiedział. –
Jesteś wyjątkową młodą
damą.
Nigdy jeszcze nie widziałem takich strun głosowych.
Mogłabyś
być
śpiewaczką.
„Gdybym mogła
oddychać”, napisałam, a on okazał
tyle przyzwoitości, by się speszyć.
Jason nie obejrzał
filmu o kałamarnicy beze mnie. Próbował przekonać
personel szpitala, żeby to włączyć na sali,
ale pielęgniarki nie pozwoliły. One tam są
nieugięte.
Wracając do
oceanu i podwodnych olbrzymów: ten film to pierwsze w dziejach
nagranie kałamarnicy olbrzymiej pływającej
w swoim środowisku naturalnym. Wyobraź sobie to
niewiarygodne stworzenie o wyglądzie wodnego potwora z gałkami
ocznymi wielkości ludzkiej głowy, z ciałem
i mackami długimi na jakieś osiem metrów. Prawie jak szkolny
autobus. A teraz pomyśl, że nikt do tej pory nie widział
jej poruszającej się w głębinach.
To bliskie cudu, a skoro taka kałamarnica istnieje, to może
jest też coś podobnego w Loch Ness? Może
wszędzie
są
takie rzeczy, o których nie mamy pojęcia? Może jest…
nadzieja?
Bo za każdym
razem, gdy ktoś odkrywa nowe zwierzę albo coś
zdumiewającego, to dowodzi, że jeszcze nie wiemy wszystkiego.
Do tej pory istniało
tylko nagranie martwej i bardzo chorej kałamarnicy olbrzymiej, ale pewien
naukowiec opuścił się w specjalnym aparacie,
znalazł jedną i sfilmował.
Jakiś znajomy
Jasona włamał się do komputerów Woods Hole,
organizacji oceanografów z Massachusetts, i cztery dni temu ściągnął
ten film z serwera. Od tej pory Jason nie przestaje o tym opowiadać.
Patrzę
w jego stronę i uśmiecham się, ale on
już
jest pochłonięty swoją książką.
Opuszczam głowę, żeby zająć się
testem, a wtedy nagle mój wzrok pada ponad akwarium z iguaną,
za szybę i dalej na niebo, gdzie coś
się
dzieje.
Widzę to tylko
przez sekundę, ale wydaje mi się dziwnie znajome, jakbym
o tym śniła albo widziała
to na obrazku.
Maszt. I żagiel.
Więcej żagli:
dwa, trzy. Jak na wielkim statku. Duże, białe,
powiewające. I oto z burzy wyłania się
dziób okrętu.
Który…
Miewałam wcześniej
zwidy, ale nigdy czegoś takiego. Niedawno czytałam
coś
o obrazach w powietrzu, nazywanych fatamorgana.
Ktoś kiedyś
przez pół godziny widział Edynburg wiszący
na niebie ponad Liverpoolem. Ale skąd pochodzi odbicie tego… tego
statku? Jesteśmy na kontynencie. Daleko w głębi
lądu.
Wyciągam rękę
i szarpię za rękaw pana Grimma. On patrzy na
mnie z irytacją. Wskazuję.
Obraca się w tę
stronę i przez moment się nie porusza, wpatrzony
w okno. Potem zdejmuje okulary i spogląda jeszcze raz.
– A niech to – mówi.
– Co? – pytam. – Pan to widzi? Czy pan
też
to widzi?
Potrząsa głową.
– Burza – mówi i opuszcza żaluzje.
Kiedy żaluzje sięgają
parapetu i sala na powrót staje się zwykłą salą,
słyszę
gwizd, długi i piskliwy. Niedokładnie
gwizd. Więcej niż gwizd.
A ściśle
mówiąc:
o wiele więcej niż gwizd.
– Aza – odzywa się ten dźwięk. –
Aza, jesteś tam?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz