Sara Weronika Sokolska, zwana Saniką, w niczym nie przypomina nadwornej czarodziejki. Młoda, żywiołowa i dzika jak magia, którą włada, stanowi jedną z największych tajemnic królewskiego dworu. Nie wiadomo, gdzie uczyła się magii i kto był jej mistrzem, ani nawet skąd przybyła do Krakowa. Plotki mówią, że jest najbliższą przyjaciółką i powiernicą króla Juliana, a może nawet kimś więcej. Media donoszą o jej spektakularnych wyczynach: polowaniach na biesy, inkuby i strzygi, o pojedynkach z członkami Loży Czarodziejów.
Wydaje się, że Sanika jest najpotężniejszą czarownicą w Polanii i tylko szaleniec mógłby rzucić jej wyzwanie. A jednak nawet moce wiedźmy mogą okazać się niewystarczające w starciu z przeciwnikiem, który pragnie zniszczenia Krakowa. Wrogiem, za którym stoi pradawna i niezwykle potężna magia…
„W alternatywnej, przesyconej magią rzeczywistości monarchią Polanii rządzi król Julian, a drugą co do ważności osobą po władcy jest Pierwsza Czarownica, harda i nieugięta Sara Weronika Sokolska. Gdy nad Krakowem zawisa widmo czarnoksięskiej apokalipsy, to ona staje przed wyborem: chronić miasto czy… siebie.
Magdalenie Kubasiewicz udało się zgrabnie wpisać motywy z krakowskich legend w nowoczesność, a baśniową symbolikę połączyć z wartką akcją. Smok wawelski, czarnoksiężnik Twardowski, diabeł z Krzysztoforów zyskują nowe oblicze, ale to pyskata Sara skradła moje serce.”
Magdalenie Kubasiewicz udało się zgrabnie wpisać motywy z krakowskich legend w nowoczesność, a baśniową symbolikę połączyć z wartką akcją. Smok wawelski, czarnoksiężnik Twardowski, diabeł z Krzysztoforów zyskują nowe oblicze, ale to pyskata Sara skradła moje serce.”
Agnieszka Hałas, autorka cyklu Teatr węży
Zapraszamy do lektury fragmentu książki:
Rozdział pierwszy
Wiele Pieśni
– Kiedyś przysłała Tomaszowi przypaloną głowę w koszu
piknikowym…
Król nie dał po sobie poznać,
że usłyszał te słowa. Wciąż udawał uprzejmie zainteresowanie przemową wojewody
pomorskiego, lecz jednocześnie ukradkiem zerkał w prawo, skąd dobiegał głos.
Nie mógł jednak ustalić, kto wypowiedział słowa, które czystym przypadkiem
przedarły się przez gwar, by dotrzeć do królewskich uszu.
Kiedyś przysłała Tomaszowi przypaloną głowę w koszu
piknikowym.
– …syreny zanadto się rozzuchwaliły – kontynuował
Marcin Kasztelan, wymachując przy tym pulchnymi, serdelkowatymi dłońmi. Nalana
twarz wojewody, nosząca ślady długoletniego pijaństwa, wzbudzała w ceniącym
piękno Julianie Łukomskim wstręt. Po raz kolejny zastanowił się ponuro, co takiego
sprawiło, że ludność województwa pomorskiego wybrała właśnie Kasztelana na
swojego reprezentanta, oraz po jaką cholerę po wojnie jego własny pradziadek
umyślił sobie podążenie za amerykańskimi wzorcami poprzez częściową
demokratyzację królestwa.
– Czy wasza wysokość imaginuje sobie, że chcą praw
obywatelskich? Praw obywatelskich! Przecież to ryby. A dzieci i ryby głosu nie
mają!
– Istoty humanoidalne – sprostował łagodnie Julian. –
Przypominam, że w myśl ustawy z 1946 roku wszelkie stworzenia humanoidalne
zdolne do porozumiewania się mają zagwarantowaną nietykalność osobistą oraz
ograniczone swobody obywatelskie.
Kiedyś przysłała Tomaszowi przypaloną głowę w koszu
piknikowym.
Twarz Marcina poczerwieniała i
król z irytacją pomyślał, że wojewoda wygląda, jakby miał dostać ataku
apopleksji. I dobrze, uznał nagle. Trafiłby go szlag i wreszcie byłby święty
spokój.
– Niszczą sieci! – krzyknął z oburzeniem Kasztelan. –
Nie trzymają się terenu rezerwatu, kilka z nich widziano w pobliżu plaż!
Wąskie usta Juliana wygięły
się w wymuszonym uśmiechu, ale z brązowych oczu wciąż wyzierała niechęć.
Niechęć, której Marcin wyraźnie nie dostrzegał. Powody wyniesienia go zaledwie
przed miesiącem na intratne stanowisko tak naprawdę były dla króla jasne.
Nienawiść wobec wszelkich nieludzi, żywioną przez Kasztelana, podzielało – jak
wynikało z ostatniego raportu –ponad dwadzieścia procent społeczeństwa. W
województwie pomorskim ten odsetek sięgał trzydziestu siedmiu procent, a dalsze
dziesięć procent ludności deklarowało wprawdzie umiarkowaną sympatię wobec
magicznej menażerii, ale zaznaczało, że zbyt wiele uwagi i pieniędzy poświęca
się ich problemom. Doskonały elektorat dla tego odrażającego człowieczka.
– Rezerwat jest ich domem, nie więzieniem. Nie mają
zakazu jego opuszczania – spróbował po raz ostatni, nie licząc jednak na to, że
do Marcina cokolwiek dotrze.
– Najwyższa pora to zmienić! – oznajmił z
przekonaniem wojewoda. – To jedno z ważniejszych zadań, jakie stawiam przed
sobą w czasie mojej pierwszej kadencji…
– Pan wybaczy – uciął stanowczo Julian, dochodząc do
wniosku, że nie zniesie dłużej zarówno patrzenia na wojewodę, jak i
wysłuchiwania jego płomiennej przemowy. Porwał szklankę z tacy przyniesionej
przez drobną, ciemnowłosą dziewczynę, której widok natychmiast jeszcze bardziej
zwarzył królewski humor. Przypomniała bowiem inną pannę, o równie ciemnych
włosach, której na sali balowej brakowało, choć życzył sobie jej obecności –
było zaś powszechnie wiadomo, że życzenia i sugestie władcy więcej wspólnego
mają z rozkazami.
Kiedyś przysłała Tomaszowi przypaloną głowę w koszyku.
– …czytałam w „Fakcie Codziennym”, że mają romans, ale
trudno mi w to uwierzyć, przecież on zawsze wszystko wybiera w najlepszym
guście, a ona… – Kobieta w średnim wieku, o fantazyjnie upiętych, jasnych
włosach, umilkła, widząc gorączkowe znaki czynione przez rozmówczynię.
Obejrzała się i zarumieniła na widok przechodzącego króla. Julian obdarzył ją
zimnym uśmiechem, nim przemknął dalej. Oczywiście, nie mógł długo cieszyć się
spokojem. Po kilku sekundach przy jego boku zmaterializował się Kacper
Czartoryski, wiodąc ze sobą wiotką kobietę w bieli, o ogromnych, niebieskich
oczach. Julian lubił Kacpra, jednego ze swoich najstarszych przyjaciół – o ile
oczywiście król mógł w ogóle mówić o posiadaniu przyjaciół.
– Królu. – Kacper skłonił głowę, na jego lisiej,
piegowatej twarzy pojawił się chytry uśmiech. Prywatnie zwracał się do władcy
po imieniu, przy takich okazjach jak ta stosował kompromis, zwąc Juliana
„królem”, ale nie „waszą wysokością”. Brzmiało to bardziej jak pseudonim niż
tytuł. – Wspaniałe przyjęcie, doprawdy wspaniałe. Pozwolę sobie osobiście
pogratulować i życzyć wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, wcześniej nie
było ku temu okazji. Prezent, oczywiście, znajduje się tam, gdzie inne.
– Nie wątpię, że wybije się na ich tle – mruknął
zgryźliwie Julian, pamiętając doskonale ostatni dar od przyjaciela: dmuchaną
lalkę. Jedyną osobą oprócz Kacpra, która mogłaby się poważyć na ofiarowanie
królowi czegoś takiego, wiedząc, że nie
grożą jej żadne konsekwencje, była Pierwsza Czarownica. Nieobecna Pierwsza
Czarownica, Niech Ją Jasny Szlag Trafi.
– Nie przedstawisz mnie swojej uroczej towarzyszce?
– Lidia
Skibińska, dziekan Wydziału Magicznego Uniwersytetu Warszawskiego. To prawdziwy
zaszczyt móc się tutaj znaleźć – przedstawiła się kobieta, podając władcy dłoń.
Julian ucałował czubki opalonych palców, jednocześnie rzucając przyjacielowi
szybkie spojrzenie, na co Kacper wzruszył lekko ramionami. Król do tej pory
znał Lidię Skibińską jedynie z opowieści i paru zdjęć w gazetach, którym jednak
nie poświęcał tyle uwagi, by od razu ją rozpoznać. Wiedział, że pochodzi z
bogatej rodziny o magicznych tradycjach, że jej ojciec zasiadał w Loży Magów
Polanii, jednocześnie pełniąc ważną funkcję w europejskim Konwencie Magii. Wiedział także, że została najmłodszym dziekanem w
historii oraz że ona i jego nadworna czarownica nienawidziły się jak wściekłe
psy. Po raz pierwszy pomyślał, że nieobecność Sary Weroniki Sokolskiej na
dzisiejszym przyjęciu jest jednak prawdziwym błogosławieństwem. Gdyby te dwie
wzięły się za łby, do czego doszłoby niechybnie, zamek zadrżałby w posadach.
– Doprawdy, Kacprze, musimy koniecznie jutro
pogawędzić w cztery oczy, chciałbym wiedzieć, jak poznałeś tak niezwykłą damę –
stwierdził, ale uprzejmy ton nie współgrał ze spojrzeniem. Kacper z pewnością
rozszyfrował ukryte przesłanie, zdając sobie sprawę z tego, że ta wypowiedź w
ustach Juliana znaczyła tyle, co „wytłumaczysz mi, do cholery, dlaczego
postanowiłeś zamienić przyjęcie w Armagedon i zrujnować moją salę balową?”.
– Oczywiście, panie – odparł radośnie Czartoryski, a
król westchnął w duchu. Choć Kacper dobiegał trzydziestki, czasami wciąż
zachowywał się jak psotny chłopiec, znajdujący niezwykłą przyjemność w sianiu
zamętu.
– Miałam nadzieję, że spotkam tutaj starą
przyjaciółkę – wtrąciła Lidia, uśmiechając się przepięknie. – Pierwszą
Czarownicę. Nie widziałyśmy się całe dwa lata.
– Sarę, niestety, zatrzymały pilne obowiązki.
Ubolewam, że nie może świętować z nami. Przekażę, że pytała pani o nią.
– Oczywiście. Zdaję sobie sprawę z tego, że Sara
piastuje niezwykle odpowiedzialne stanowisko.
Ja wiem i ty wiesz, że te
pilne obowiązki wiążą się pewnie z włóczeniem po podłych knajpach albo
leczeniem kaca, mówiły oczy Lidii, bardzo niebieskie, bardzo duże i bardzo,
bardzo zimne. A może Julianowi tylko tak się zdawało i nic nie kryło się w
błękitnych tęczówkach, żadna przygana, żadne niewypowiedziane słowa.
Nieoczekiwanie dla samego siebie poczuł jednak wstyd za tę postrzeloną wiedźmę,
za krążące wokół niej plotki, za artykuł w „Fakcie Codziennym” o ich
domniemanym romansie, za pogłoski, że nie potrafi zapanować nad swą nadworną
czarownicą, za posądzenia, że źle dokonał wyboru, kierując się prywatą, nie
kwalifikacjami. Wreszcie za dzisiejsze upokorzenie, jakim była nieobecność
Sary, niewypełnienie królewskiego nakazu. Może faktycznie nie potrafił
zapanować nad kimś, kto powinien mu służyć. Nawet przed samym sobą nie umiał
przyznać, że tutaj nie było żadnego może i egoistycznej, lecz potężnej czarownicy
nikt nie nagnie do swojej woli.
– Wręczyła ci już prezent, panie? Słyszałem, że pani
Sokolska ma intrygujące zwyczaje, jeśli idzie o podarunki. Ponoć Tomasz dostał
od niej odciętą głowę? – kontynuował Kacper. Ty przebiegły lisie, złościł się w
duchu Julian. Poczekaj aż złapię cię samego, wtedy inaczej będziesz śpiewać.
Wszystko w Kacprze było lisie
i rudawe. Puszyste włosy, oczy w kolorze bursztynu, wąska twarz i charakter,
którego główną cechą był spryt, tradycyjnie przypisywany tym zwierzętom.
Potrafił każdego wyprowadzić w pole, intrygi miał we krwi, a choć Julian darzył
go sympatią, wiedział, że nie można mu ufać. Czasem sądził, że Czartoryskiemu
brak tylko rudej kity.
– Plotki – odparł chłodno, choć dobrze wiedział, że w
tej akurat opowieści leżało nie tylko ziarnko prawdy, lecz cała jej miarka.
Sara rzeczywiście posłała Tomaszowi Niepołomicowi odciętą głowę, twarz ofiary
naprawdę była spalona, a niezwykły dar umieszczony w koszu piknikowym. Głowa
należała jednak do kobiety, która zabiła siostrę pana Tomasza. Pierwsza
Czarownica powinna była dyskretnie doprowadzić całą sprawę do końca, lecz
potraktowała zbyt dosłownie żądanie postawione przez Niepołomica.
– Nasza Sara jest tematem wielu plotek – powiedziała
Lidia konfidencjonalnym szeptem. Z tymi jasnymi lokami i błękitnymi, ogromnymi
oczyma wyglądała niczym anielica z obrazka, lecz Julian był doskonale świadom,
że czarodziejkom i czarownicom również nie należy ufać. Nieważne, jak niewinnie
się prezentują. – Samorodny talent, doprawdy. Pomyśleć, że nigdy nie zdobyła
dyplomu. I nikomu nie zdradziła, kto uczył ją podstaw magii.
Król, od najmłodszych lat
uczony skomplikowanych kroków dworskiego tańca, bez trudu odgadł, że prawdziwe
znaczenie wypowiedzianych słów również tym razem jest zupełnie inne, niż mogłoby
się zdawać. Dyplom Wydziału Magii, najlepiej Uniwersytetu Jagiellońskiego,
Warszawskiego, Lwowskiego lub ewentualnie jakiejś zagranicznej, cenionej
uczelni, stanowił oznakę prestiżu i warunek konieczny, aby dołączyć do
magicznej elity Polanii. Lidia pod płaszczykiem pochwały subtelnie
przypominała, że Pierwsza Czarownica, sprawująca najwyższe państwowe stanowisko
dostępne władającym magią, nie posiada należytego wykształcenia.
Sam Julian nie wiedział, jak
Sara zdołała osiągnąć taki poziom, nigdy nie uczęszczając do szkół. W młodości
musiała być szkolona przez jakiegoś mistrza, lecz szybko zakończyła naukę.
Pojawiła się w Krakowie nie mając dwudziestu lat i już wtedy (przynajmniej tak
sądził) nie czyniła żadnych kroków, by doskonalić swoje umiejętności. Jej
magia, jak i ona sama, pozostawała na wpół dzika. Czarownica nie znała bądź nie
używała wielu typowych czarów, lecz mało kto odważyłby się stawić jej czoła w
bezpośrednim starciu.
– Tak, ludzie uwielbiają powtarzać niestworzone
opowieści. Rok albo dwa temu słyszałem coś o pojedynku na Baraniej Górze? A
może to było gdzieś w Pieninach?
Lidia nie zdołała powstrzymać
grymasu. Kacper ukradkiem uniósł kciuk, gratulując przyjacielowi zwycięstwa w
tej potyczce.
– Zechciejcie wybaczyć, pora rozpocząć tańce –
przeprosił Julian. Partnerka do pierwszego walca została oczywiście wybrana już
wcześniej i była nią Małgorzata Warchocka, która w ostatnim numerze „Na Topie”
została wymieniona jako jedna z dziesięciu najbardziej prawdopodobnych
kandydatek na królową, zajmując na liście zaszczytne, drugie miejsce. Władca
powoli i nieubłaganie zbliżał się do trzydziestki, a co za tym idzie coraz częściej pojawiały się
spekulacje na temat jego domniemanego ożenku.
Małgosia była tylko o rok
starsza, doskonale urodzona, wykształcona, zamożna, a dzięki fortunie wydawanej
na stylistów, dietetyków, fryzjerów, kosmetyczki i mikstury upiększające,
prezentowała się może nie pięknie, ale bardzo elegancko. Wprawdzie nogi miała
trochę krzywe, a nos wyjątkowo zadarty, lecz oczy śliczne, ocienione długimi
rzęsami, włosy zaś naturalnie rude, lśniące i gęste. Cóż z tego, skoro takie z
niej pokorne, głupiutkie cielę? – myślał Julian, kłaniając się przed kobietą. W
tych ładnych oczach nigdy nie dostrzegł nawet śladu inteligencji, dyplom musiała
sobie chyba kupić. Nie posiadała własnego zdania na żaden temat, co pozornie
czyniło ją idealną kandydatką na małżonkę, lecz Juliana doprowadzało to do
szału.
– Panie? – spytała Małgorzata nieśmiało, dostrzegając
grymas na królewskiej twarzy. Julian natychmiast się zmitygował i uśmiechnął.
Złość wzięła się z wspomnienia dziesiątej kandydatki na liście, jeszcze mniej
prawdopodobnej od Małgorzaty i jeszcze bardziej niż ona doprowadzającej go do
szału. Powszechnie wiadomo, że jego
królewska mość wiele czasu spędza w towarzystwie Sary Weroniki Sokolskiej, a
jak donosi dobrze poinformowane źródło, łatwo dostrzec zażyłość pomiędzy tą
dwójką, pisała dziennikarka „Na Topie”
pod niewyraźnym zdjęciem Sary. Z Pierwszą
Czarownicą Polanii wiąże się wiele kontrowersji. Gdy po śmierci Jeremiego
Lachowicza, poprzedniego nadwornego maga, została wybrana na to stanowisko,
królewska decyzja wzbudziła znaczące wzburzenie…
Sanika śmiała się, czytając na
głos ten artykuł, następnie zażądała pierścionka z odpowiednio dużym brylantem,
by wreszcie kazać mu „przestać się nadymać”. Julian rzeczywiście siedział ze
skwaszoną miną, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, gotów żenić się choćby
natychmiast z pierwszą lepszą dziewczyną z ulicy, byleby wreszcie cały kraj
przestał śledzić jego poczynania matrymonialne. Insynuacje na temat związku z
Sarą towarzyszyły mu, odkąd skończył siedemnaście lat choć niewiele było w nich
prawdy. Zawsze była dla niego kimś w rodzaju szalonej starszej siostry – czego
oczywiście nigdy nie powiedziałby nikomu, a już na pewno nie jej.
Dziesięciocentymetrowy obcas,
sprawiający, że Małgorzata była tylko dwa centymetry niższa od Juliana, wbił
się w królewską stopę. Kobieta spłoniła się, na chwilę zgubiła rytm, ale władca
prowadził pewnie, udając, że nic się nie zdarzyło. W lustrach, które przed paru
laty umieszczono na jednej ze ścian, co jakiś czas migały ich odbicia pomiędzy
sylwetkami innych gości. Małgosia w długiej, zielonej sukience, maskującej
nogi, główny mankament jej urody, za to eksponującej imponujący dekolt i
podkreślającej kolor oczu. Rude włosy miała ułożone w misterną fryzurę. Julian
był mężczyzną raczej eleganckim i niebrzydkim niż przystojnym w konwencjonalnym stylu, wyglądał
jednak dobrze: wysoki, dystyngowany, z brązowymi, gładko zaczesanymi włosami,
teraz przyodziany w doskonale skrojony garnitur. Jednak jako para nie
prezentowali się olśniewająco. Wiedział, że jeśli zdecyduje się spotykać z
Małgorzatą, szybko zostaną okrzyknięci najpiękniejszą parą Polanii, chociaż
gdyby ubrać ich zwyczajnie i pozbawić wszelkich tytułów, nikomu nie wpadłoby do
głowy piać zachwytu nad ich domniemaną urodą.
Na parkiet wchodziły kolejne
pary. Julianowi mignął książę Nikolas z Avenburgu, którego przybycie wywołało
prawdziwe zdumienie, ponieważ niezmiernie rzadko opuszczał swą wyspę. Następnie
pojawiła się pani premier Republiki Federacyjnej Niemiec z mężem, a potem Uwe
Holtz, zastępca przewodniczącego Konwentu Magii. Królewskie urodziny zebrały
ładną gromadkę znakomitości, w związku z czym po sali kręciła się zdumiewająca
liczba ochroniarzy. Tym bardziej powinna więc tu być także osoba odpowiedzialna
za magiczne osłony zamku.
Julian zazgrzytał zębami ze
złości. Sanika, do jasnej cholery. Gdzie ty się podziewasz, przeklęta wiedźmo?
*
Tadeusz Rosiński skończył
pracę o siedemnastej, ale – jak prawie codziennie od trzydziestu lat – został
do osiemnastej trzydzieści, spędzając półtorej godziny w archiwach. Gdy zamykał
drzwi na klucz, zegarek o podrapanej tarczy
wskazywał równo osiemnastą trzydzieści jeden. Mógł temu wierzyć,
ponieważ nosił ten zegarek od trzydziestu lat i bardzo dobrze wiedział, że nie
spóźnia się on ani o sekundę.
Jeszcze przed piętnastu laty
Tadeusz miał zwyczaj zbiegać po schodach, żegnać się ze strażnikiem, a później
energicznym krokiem przemierzać ulicę, aby o osiemnastej czterdzieści pięć
usiąść przy stoliku w kameralnej restauracyjce U Pandory, oferującej smakowite
obiady w – jak na Kraków – bardzo przyzwoitych cenach. A nawet z niemałą zniżką
dla starego znajomego właścicielki. Teraz jednak kroki historyka nie były tak
żwawe jak niegdyś, pokonywał więc stopnie powoli, trzymając się poręczy.
Niedawno postanowił, że na siedemdziesiąte urodziny kupi sobie laskę z
porządnego, lakierowanego drewna, zakończoną wygodną rączką. Wiek zaczynał
dawać się mu we znaki, a noga, która przed paru laty ucierpiała w wypadku i
została cudownie ocalona przez uzdrowiciela, w deszczowe dni – takie jak dziś –
pulsowała tępym bólem. Tak, laska była koniecznością.
Nie pożegnał tym razem
strażnika, ten bowiem przed siedmiu laty odszedł na emeryturę i został
zastąpiony łysym, rosłym młodzieńcem, którego Tadeusz mijał, milcząc wyniośle.
Następnie szedł ulicą, również nie tak szybko jak kiedyś, więc do restauracji
docierał zazwyczaj przed siódmą wieczorem. Tego dnia ból dokuczał mu jednak
bardziej niż zwykle. Poza tym musiał walczyć z parasolką i omijać kałuże. Na
miejsce dotarł więc równo o dziewiętnastej. To opóźnienie zirytowało starego
historyka, a jeszcze bardziej zdenerwował się, widząc, że jego ulubiony stolik
jest już zajęty przez grupkę rozchichotanych nastolatek w stanowczo zbyt
krótkich spódniczkach.
Za jego czasów dziewczęta nie
śmiały się w tak głupi sposób. Przynajmniej tak mu się wydawało, ponieważ nigdy
nie zwracał specjalnej uwagi na istoty płci żeńskiej, chyba że były królowymi,
księżniczkami bądź czarodziejkami opisywanymi na kartach książek historycznych.
Niechętnie zajął inne miejsce,
rzucając nastolatkom krzywe spojrzenie. Jak zwykle zamówił kawę, a do tego, jak
zawsze w sobotę, omlet i ciasto porzeczkowe na deser. Kelnerka była nowa, miała
na głowie burzę farbowanych loków, a oczy wymalowane zgodnie z ostatnią modą:
jeden kolor cienia na powiekach, drugi, jaśniejszy, ponad nimi, aż do brwi, i
trzeci, odchodzący od kącików oczu ku skroniom. Tadeusz oczywiście nie wiedział,
że to najnowsza moda, która przywędrowała z Francji, i że osobą, która ją
wprowadziła, była Evangelina, znana czarodziejka i projektantka. Po prostu
uznał, że twarz kelnerki przypomina malarską paletę.
– Trwa przyjęcie, zorganizowane z okazji dwudziestych
piątych urodzin jego królewskiej mości Juliana Ksawerego
Łukomskiego. Na zamek przybyły osobistości ze świata polityki, finansów oraz
magii Polanii. Nie zabrakło także gwiazd takich jak piękna Kamila Arlecka,
jedyna polska aktorka, która zdobyła Oscara. Swoją obecnością uroczystość
zaszczyciło również kilku gości z zagranicy. Wielkim zaskoczeniem było
pojawienie się księcia Nikolasa z Avenburga, który wyjątkowo rzadko opuszcza
rodzinną wyspę…
Miejsce zajęte z konieczności
przez Tadeusza znajdowało się na wprost płaskiego ekranu wprawionego w ścianę.
Miał więc doskonały widok na blond dziennikarkę, komentującą obchody
królewskich urodzin, i gości, którzy za jej plecami wysiadali z limuzyn. Na sam
zamek prasy nie wpuszczono.
Historyk niewiele jednak uwagi
poświęcił relacji z uroczystości. Jego myśli zaprzątała rozprawa na temat
potopu szwedzkiego i roli, którą podczas obrony Krakowa odegrał Smok Wawelski.
Tadeusz miał zamiar postawić śmiałą tezę, że gdyby nie Smok, miasto mogłoby
zostać zrujnowane, a nawet zdobyte. Pochłonięty tworzeniem planu rozprawy,
zamarudził i wyszedł z restauracji trochę później niż zwykle, bo o
dziewiętnastej trzydzieści siedem. Niestety, wciąż padało, a od przystanku dzieliło
go piętnaście minut spaceru. Z nagłym smutkiem przypomniał sobie, że nie tak
dawno temu na pokonanie tej samej drogi potrzebował dwa razy mniej czasu.
Starzał się. Przeszedł trzy poważne choroby i operację. Nie przeżyłby, gdyby
nie opłacał wyższej składki ubezpieczeniowej, gwarantującej pomoc magiczną,
jeśli zawiedzie konwencjonalna medycyna.
O ósmej wieczorem wsiadł do
tramwaju i wysiadł po dwudziestu sześciu minutach. Niebo na wschodzie już
pomału ciemniało, a na zachodzie pokrywało się delikatnym różem. Sklep
spożywczy znajdował się tuż koło przystanku. Tadeusz, jak co dzień, kupił
złocistą bułeczkę na jutrzejsze śniadanie, butelkę wody mineralnej i kawałek
sera. Kiedy zbliżał się do kamienicy, w której mieszkał, stary zegarek
wskazywał za trzy dziewiątą.
Noga pulsowała bólem i istniała realna groźba, że pokonanie schodów zajmie
więcej niż trzy minuty, a więc Tadeusz spóźni się na swój ulubiony film
dokumentalny. Oglądał go w każdą sobotę przed położeniem się spać. Niedziela,
jedyny dzień, gdy nie chodził do pracy, przeznaczona była na pisanie oraz,
jeśli pogoda dopisywała, na spacer po parku.
Tego dnia słońce zaszło o
dwudziestej pięćdziesiąt. Niebo było już ciemne, w mieście zapalały się
latarnie, zaniedbane podwórko kamienicy tonęło jednak w ciemnościach. Zdyszany
Tadeusz musiał oprzeć się na chwilę o mur – i w tym samym momencie czyjeś ręce
szarpnęły go w tył, a na głowę zarzucono mu worek. Zbyt zaskoczony, aby podjąć
próbę obrony, oprzytomniał tuż po tym, jak napastnik uniósł go i cisnął na coś
twardego. Ból w obitym, chorym biodrze otrzeźwił historyka. Tadeusz wrzasnął
głośno. Jednak gruby materiał stłumił krzyk, a po sekundzie rozległ się trzask
zamykanej klapy bagażnika.
*
Klub nie różnił się od innych
tego typu przybytków w mieście, ożywających dopiero po zmroku, zadymionych,
tłocznych, pełnych cieni i kolorowych, szybko migających świateł. Jak w każdą
sobotę koło dwudziestej drugiej zajęto wszystkie miejsce siedzące, na
okrągłych, odrapanych blatach stały kufle piwa i drinki, a na parkiecie poruszali
się młodzi ludzie. Błyskały reflektory, a sylwetki znikały w ciemności, by
zaraz pojawić się na moment w barwnych plamach, i przez to nawet ruchy
najbardziej niezgrabnych tancerzy zdawały się mniej niezdarne, pasujące do
dudniącego rytmu.
Głód…
Ściany i podłoga wibrowały.
Ktoś skaczący po parkiecie wypuścił trzymany w ręku kufel piwa. Piana i odłamki
szkła rozprysły się na wszystkie strony. Trzy dziewczęta, tańczące w kółku,
potrząsały jasnymi włosami. Obok ręce jakiegoś studenta błądziły po ciele partnerki,
tym śmielej, im większy był wokół tłok. Dwie dziewczyny, mimo mocnego makijażu
wyglądające na niepełnoletnie, wdrapały się na stolik. Szybko przyciągnęły
uwagę siedzących w pobliżu − jedna długimi, opalonymi nogami, spódnicą ledwo
okrywającą pośladki, grzywą rudych włosów i dekoltem, druga, niższa i blada,
ubrana w skórzaną kurtkę, choć nie tak urodziwa, ruchami, które nie wymagały
błyskających świateł, by wydawały się zmysłowe.
Głód, głód, jeść, takie świeże, żywe, jeść.
Pracownik utorował sobie drogę
w tłumie, szybko usunął pokruszone szkło i wytarł rozlane piwo. Przedarł się
także w kierunku dwóch tancerek i stanowczo machnął ręką, ale wysokie obcasy
rudej nie przestały rysować blatu. Była zbyt pijana, aby przejmować się
czymkolwiek. Druga jednak posłusznie zsunęła się ze stołu, wpadając prosto w
czyjeś ramiona. Ktoś ją pochwycił i uniósł, zanim jej nogi zdążyły dotknąć
ziemi. Odrzuciła głowę w tył, muzyka zagłuszyła jej śmiech. Pracownik pociągnął
wciąż tańczącą rudowłosą za opaloną dłoń. Mężczyzna siedzący przy stoliku obok,
może partner dziewczyny, a może tylko ktoś, kto wypił jedno piwo za dużo,
poderwał się, rzucił do przodu z uniesionymi pięściami.
Żywe, żywe, płonie, błyszczy, tak błyszczy, jeść.
Zakotłowało się, ruda spadła z
przewróconego stołu, ktoś kogoś popchnął, za co natychmiast oberwał, stojący
bliżej zaczęli przepychać się do wyjścia, przy stolikach rozpętała się
bijatyka. W klubie zapanował chaos, wezwani ochroniarze próbowali przedrzeć się
przez tłum. Dwóch chłopców skorzystało z zamieszania i porwało nieopłacone
piwa.
Drobna dziewczyna, wcześniej
tańcząca na blacie, wbiegła na schody prowadzące do wyjścia jako jedna z
pierwszych, ciągnąc za rękę mężczyznę, który ją złapał, gdy zeskakiwała ze
stołu. Krótkie ciemne włosy lepiły się jej od potu. Ostry makijaż, fioletowe i czarne spirale pokrywające niemal całą twarz, nie
mogły ukryć wyraźnych sińców pod fioletowymi oczami. Mężczyzna wyglądał na
starszego o przynajmniej dziesięć lat, był rosły, ciemnooki, miał brązową
skórę, poznaczoną tatuażami.
Jeść.
Na zewnątrz wypadło parę osób,
kilka zostało przy schodach, czekając na koniec zamieszania. Siąpił deszcz, a
noc była ciepła. W uszach, przez ostatnie godziny wydanych na pastwę decybeli,
dzwoniła cisza, oczy zmęczone migającymi światłami mrugały raz za razem.
Mężczyzna przycisnął do siebie
tancerkę, pocałował, a ta w odpowiedzi entuzjastycznie zarzuciła mu ręce na
szyję. Pachniała piwem, potem i nocnym wiatrem. Jej blada skóra odcinała się od
jego ciemnej latynoskiej cery.
– Jak masz na imię? – spytał. Usta błądziły po szyi,
sięgały ucha.
– Jak zechcesz – rzuciła, pozwoliła pociągnąć się
rzęsiście oświetloną ulicą, a potem gdzieś w prawo, w jedną z bocznych uliczek,
o tej porze niemal już nieuczęszczanych.
Biegiem, dalej od ludzi, od jaskrawych świateł.
Żywe, jasne, płonie, daj, daj, jeść, tyle życia.
– Jak masz na imię? – powtórzył, gdy zatrzymali się w
jakiejś bramie, gdzie cień był głębszy i blade światło lamp nie rozpraszało
ciemności. Jego ręce sięgnęły do kurtki, na chwilę odsunęli się od siebie i…
…ciemnobrązowe oczy, które przez chwilę w półmroku
wydawały się czarne, rozwarły się szerzej. Dziewczyna wyciągnęła nóż, z
poderżniętego gardła popłynęła krew. Popchnęła mężczyznę, oboje upadli na mokry
bruk, a ostrze znów zagłębiło się w ciele. Tym razem cięła głęboko przez pierś.
Usadowiła się wygodniej, okrakiem na brzuchu Latynosa, i zagłębiła palce w
ranę.
– Miła zabawa?
Wszystkie pobliskie światła
zgasły, zaułek spowił mrok. Dziewczyna znieruchomiała z prawą ręką wciśniętą w
pierś trupa. Po chwili zerknęła przez ramię za siebie. Gdy odszukała wzrokiem
jeszcze jeden cień, postać od stóp do głów odzianą w czerń, powoli opuściła
lewą dłoń. Nóż, gotów do rzucenia, upadł na bruk, prysła woda. Ciemne loki
mężczyzny nasiąkały deszczówką z kałuży, krew spływała mu po szyi i piersi.
– Wiele Pieśni. Miła zabawa, niemiła niespodzianka.
Znów się pochyliła, paznokcie
szarpały mięśnie, po palcach skakały błękitne iskierki, gdy pomagała sobie
magią. Zacisnęła szczupłą dłoń na sercu, drugą ręką sięgnęła po nóż. Wiele
Pieśni wciąż trwała w bezruchu, w ciemności pod wygasłą latarnią, a w mroku
błyskały tylko przekrwione oczy, jedyny element ciała nieprzysłonięty chustami
i szalami.
– Posuwasz się trochę za daleko – skarciła
dziewczynę, gdy ta wreszcie osiągnęła swój cel i wyprostowała się, z
okrwawionym kawałkiem ciała w ręku. Posoka spłynęła jej wzdłuż błękitnych żyłek
na nadgarstku, w dół, zaczęła się zbierać w zagłębieniu łokcia.
– Mam licencję na zabijanie – odparła beztrosko.
Wyrwane serce pulsowało w zaciśniętych palcach i kobiecie przyszedł na myśl
trzepot ptaka, próbującego zerwać się do lotu. – I nie mam ochoty z tobą
rozmawiać.
Wstała, z kieszeni kurtki
wyciągnęła srebrną zapalniczkę pokrytą pajęczynką cienkich, szafirowych linii.
Błękitna iskra zapłonęła, odbiła się w fioletowych oczach, przytknięta do serca
szybko wybuchła niebieskim płomieniem. Znaki na zapalniczce zabłysły, ogień
przesączał się między okrwawionymi palcami, nadawał bladej skórze kobiety
chorobliwy, siny odcień, pochłaniał serce, które kurczyło się i rozszerzało,
płonąc. W końcu na bruk spadł niebieski popiół, bezwładne ciało zaczęło się
rozsypywać, aż na ziemi został wyłącznie piasek i plamy krwi. Do rana zmyje je
deszcz, zostanie tylko parę rdzawych śladów, na które nikt nie zwróci uwagi.
– Przynieście mi jej serce – zanuciła Wiele Pieśni, a
dziewczyna drgnęła, odwróciła się ku niej. – Przynieście mi wycięte płuca. Czy
teraz ze mną porozmawiasz, Saro?
– Czego chcesz? – Otworzyła dłoń wypełnioną krwią i
szaroniebieskim pyłem. Czerwone plamy, czarny, rozmazany tusz i nienaruszone
spirale wokół oczu, maskujące aurę, czyniły ją podobną do koszmarnej zjawy. –
Nie przestanę ich zabijać.
– My też zasługujemy na prawo i sprawiedliwy osąd.
– Ludzkie prawa bywają zbyt łagodne nawet dla ludzi –
parsknęła Sara. – Nie, Wiele Pieśni, ulicami mojego miasta nie będzie chodził
inkub, który w ciągu miesiąca wpędził w śpiączkę trzy kobiety.
– Spóźniłaś się. Może jego śmierć przywróci
przytomność ostatniej, ale dwóm poprzednim już nie pomoże. Zawsze się
spóźniasz, Saro Weroniko Sokolska.
– Nigdy się nie spóźniam. Jestem tam, gdzie chcę i
kiedy chcę. Moim zadaniem nie jest ratować, ale strzec spokoju.
– A gdyby to był człowiek? Co wtedy byś zrobiła? –
spytała Wiele Pieśni.
– Od łapania ludzi mamy policję – odparła Sara
beztrosko i odgarnęła z twarzy przemoczone włosy, zostawiając na policzku
rdzawą smugę, od wargi aż do ucha. – Ale gdyby wpadł mi w ręce, zabiłabym go i
podpaliła ciało, bo Julian już zbyt wiele pieniędzy z podatków przeznacza na
utrzymanie więzień, a wyroki sądów są śmieszne.
– Dziś już nie chciałaby twojego serca – powiedziała
Wiele Pieśni melodyjnym głosem. Sara w odpowiedzi uśmiechnęła się nieznacznie,
kąciki ust czerwonych jak krew powędrowały do góry. I pstryknęła zapalniczką.
Błękitny płomień pomknął ku wygasłej latarni, sprawiając, że rozjarzyła się
bladym światłem. Wiele Pieśni wydała z siebie zdławiony okrzyk, rzuciła się do
tyłu, skuliła w cieniu muru, przyciskając głowę owiniętą chustami do szarych
kamieni, na których napisano farbą „Umarł król, niech żyje król”.
Woda pryskała spod butów Sary,
jej wydłużony cień padł na drżącą postać.
– Wara ci od mojego serca – warknęła, pochylając się.
Była dużo niższa od kobiety w czarnych szatach, wysokiej i chudej jak patyk,
ale teraz to tamta kuliła się niby szczur przed magicznym światłem, którego nie
umiała zgasić. – Bo kiedyś może się okazać, że Księżyc schodzi z nieba,
latarnie nie wygasają na twój rozkaz, we wszystkich oknach rozbłyskują światła,
a adepci magii z uniwersytetu wypełniają noc blaskiem barwnych ogni. I znajdę
cię tej nocy, Wiele Pieśni, nocy jasnej jak dzień, a potem zmuszę, byś
spojrzała w światło.
– Nie poważysz się – syknęła Wiele Pieśni,
odczołgując się poza zasięg blasku, rzucanego przez błękitny płomień.
– Sama to powiedziałaś. Czasem posuwam się za daleko.
A bardzo nie lubię, gdy ktoś sięga mego serca.
Pstryknięcie. Znów na uliczce
zapadła ciemność, tylko gdzieś daleko jarzyły się blade punkciki, lampy na
Plantach, i pomarańczowe światła, zapalone w nielicznych oknach mieszkań, w
których pomimo późnej pory ktoś nie zamknął jeszcze powiek. Sara schowała
zapalniczkę do kieszeni, podniosła nóż i starannie oczyściła go z krwi. Wiele
Pieśni wstała, dostojna postać jakby utkana z cieni, sylwetka, na widok której
w ciemnej bramie ludzie przechodzą na drugą stronę ulicy, przyspieszają kroku.
Słaba i bezbronna w obliczu
światła.
– Zostań jutro na zamku.
Nie brzmiało to jak rozkaz,
raczej prośba, wymówiona zaskakująco potulnym tonem, niepasującym do Wiele
Pieśni. Sara, która już miała zamiar odejść, zawahała się.
– Dlaczego?
– Zostań na zamku, Saro Weroniko Sokolska, Pierwsza
Czarownico – powtórzyła Wiele Pieśni. – Nie opuszczaj go po zmroku. Noc
zaśpiewa i nie będzie to radosna pieśń.
– Znam melodie nocy i umiem do nich tańczyć – odparła
Sara po długim milczeniu. – Nie, nie obiecam, że nie opuszczę zamku, choć nie
na razie nigdzie się nie wybieram. Potrzebuję snu. Potrzebuję łóżka, odpoczynku
i ciemności, w której nic się nie skrywa.
Odeszła, nie patrząc za
siebie, kierując się ku głównym, jasno oświetlonym ulicom.
Deszcz bębnił o dachy
kamienic, tworzył kałuże na chodnikach, uderzał w brukową kostkę. Minęła druga
nad ranem, pozostały niemal trzy godziny do świtu, i Stare Miasto, za dnia
tętniące życiem, teraz świeciło pustkami. Sara przemierzała uśpiony Kraków,
skąpany w pomarańczowym, sztucznym świetle latarni, spoglądała w okna, szukając
tych nielicznych, w których błyszczały żarówki bądź ekrany telewizorów,
świadczące o tym, że ktoś jeszcze nie śpi. W klubach, umiejscowionych w
uliczkach odchodzących od Rynku, na pewno wciąż brzmiała muzyka, błyskały
kolorowe reflektory, tłumy młodych ludzi szalały na parkietach. Samochody raz
za razem przemierzały ulice, rozchlapując wodę z kałuż, taksówkarze o
zmęczonych oczach czekali na klientów. Późną nocą miasto pogrążało się w
pozornym letargu, lecz niektóre jego części nigdy nie zasypiały do końca.
Czarownica usiadła przy
fontannie, zrzuciła buty z obolałych stóp i pozbyła się skórzanej kurtki.
Pomimo późnej pory i deszczu panowała duchota jak podczas burzy, a Sara była
rozgrzana i spocona od gorąca w podziemnej, klubowej sali, od szaleńczego
tańca, alkoholu i adrenaliny. Zanurzyła dłonie w fontannie, zmywając z nich
krew i przypatrując się kręgom, tworzonym na powierzchni wody przez spadające z
nieba krople. Kręgi w kręgach. Własne, zamazane odbicie i plamy światła na
wodzie. Sztucznego światła, nigdy niewygasającego, niepozwalającego, by miasto
pogrążyło się w ciemności.
Uniosła głowę, raczej
wyczuwając czyjś wzrok niż słysząc kroki. Tajemniczy ktoś zatrzymał się po
drugiej stronie fontanny, skrywając głowę pod ciemnym parasolem. Patrzył na
nią. Może zastanawiał się, co tutaj robi, bosa, w czarnym podkoszulku i z
dziwnym makijażem, samotna, w środku nocy. A może ją rozpoznał – było coś znajomego
w wysokiej sylwetce, w sięgających ramion złocistych włosach, które mogłyby
należeć do kobiety. Pewnie spotkała tę osobę gdzieś na zamku lub podczas
któregoś z nudnych przyjęć czy spotkań, na jakie ciągał ją ze sobą Julian, lecz
nie zapamiętała ani imienia, ani stanowiska. Rzadko poświęcała wiele uwagi
innym ludziom, niezainteresowana ich tożsamością jeśli ta wiedza nie była
przydatna.
– Dziwna pora na spacer – powiedziała głośno.
Mężczyzna drgnął, zrobił ruch, jakby chciał odejść. Sara wiedziała, że krąży o
niej wiele plotek, że nazywają ją Piekielnicą. Nie zdziwiłaby się, gdyby ten
ktoś wolał umknąć gdzie pieprz rośnie, zwłaszcza jeśli dostrzegł rdzawą plamę
na policzku i zakrzepłą krew pod paznokciami.
– Nie znam polskiego – odparł w końcu po niemiecku.
Obcokrajowiec, nikt, kogo widywałaby często, a więc miała prawo nie pamiętać
imienia. Zapewne czyjś gość lub towarzysz jakiejś osobistości z RFN.
– Wspaniała pogoda na spacer – oznajmiła wesoło,
płynnie przechodząc na niemiecki. – Jak podoba ci się Kraków nocą?
Stał i milczał. Sara
przesunęła się, pochyliła, by dostrzec twarz. Gładko ogolone, zapadnięte
policzki, usta i podbródek nie wywoływały żadnych skojarzeń, ale było coś
znajomego w kształcie brwi i w jasnych oczach, którym blask latarni nadawał
złocisty kolor.
– Idź do domu, dziecko – westchnął. Podszedł bliżej,
w dużej, zadbanej dłoni zaszeleścił banknot. Nie do końca trzeźwa czarownica z
trudem powstrzymała śmiech. Mężczyzna prawdopodobnie był młodszy od niej,
tymczasem wziął ją za nieletnią, może z powodu drobnej figury, a może stroju i
rozmazanego makijażu. Nie rozpoznał w roznegliżowanej, przemoczonej do suchej
nitki kobiecie Pierwszej Czarownicy Polanii.
Pozwoliła, by nagły podmuch
wiatru porwał banknot, poniósł go ze sobą gdzieś, gdzie rozmoczy się w kałuży
bądź zostanie odnaleziony przez jakiegoś szczęśliwca. Rozbawiona chwyciła pustą
teraz rękę mężczyzny, w której jej dłoń niemalże ginęła.
– Uroczy gest, ale niepotrzebny – zaśmiała się,
wstając, łapiąc go za drugą rękę. Czarny parasol o drewnianej rączce
przekoziołkował po bruku, lśniącym od deszczu. – W tym mieście lepiej się nie
litować, nie dawać pieniędzy, które przemienią się w alkohol bądź trafią do
nocnego króla. Ci, którzy naprawdę nie mają na jedzenie, rzadko wyciągają na
ulicy rękę po łaskę.
Patrzył na nią zdziwiony,
próbując cofnąć dłonie, lecz Sara trzymała mocno. Jasne włosy, pozbawione
ochrony parasola, szybko wilgotniały, zaczynały kleić się do czoła i szyi.
Ciemna koszula przylgnęła do skóry. Jedwab, rozpoznała czarownica i to
przywiodło jej na myśl Juliana, lubującego się w jedwabnych koszulach, równie
wysokiego jak złotowłosy, choć znacznie szczuplejszego.
– Nocny król? – spytał w końcu, pewnie tylko po to,
żeby coś powiedzieć.
– Pan żebraków, dziwek, przestępców i wielu, wielu
innych. Wszystkich tych, którzy nie pasują do jasnej strony Krakowa –
wyjaśniła. Nie wdając się w dalsze tłumaczenia i opowieści o tym, jak daleko
sięgała władza nocnego króla, nim przejęła schedę po Jeremim i zaczęła robić
porządki na własnym podwórku. – Zatańczmy.
Zaskoczony, pozwolił się
pociągnąć, odruchowo dostosował kroki do ruchów Sary. Skinęła głową, wcale nie
zdziwiona, że umiał tańczyć walca wiedeńskiego. U kogoś mówiącego po niemiecku
i noszącego jedwabne koszule niezwykła byłaby raczej nieznajomość podstawowych
kroków.
– Dlaczego? – Przejął prowadzenie. Teraz to Sara
podążała za jego krokami, woda pryskała spod nóg.
– Bo mam taką chęć – odparła czarownica, którą
swojego czasu Julian bezskutecznie usiłował zmusić do tego, by porzuciła „te
niemające nic wspólnego z prawdziwym tańcem małpie podskoki”, a zamiast tego
wzięła parę lekcji i zaczęła „zachowywać się na przyjęciach jak należy”. W
królewskiej głowie nie powstała myśl, że wiedźma umie tańczyć walca i wiele
innych dworskich tańców. – A ja zawsze robię to, na co mam ochotę.
Tańczyła więc boso, z
człowiekiem, którego imienia nie znała, w deszczu, w świetle latarni, do muzyki
rozbrzmiewającej tylko w jej głowie.
Dziękuję za umieszczenie tutaj tego fragmentu, teraz już wiem jaką książkę zakupie dla siebie w najbliższym czasie. Gorąco Pozdrawiam ~ Fejwsi :)
OdpowiedzUsuń