Przedmowa od wydawcy: poniższe opowiadanie to pierwszy tekst Jacka
Wróbla, w którym pojawiła się postać Mistrza Haxerlina. Powstało kilka lat temu
i nie jest integralną częścią książki o tej samej nazwie, jednak dość dobrze
oddaje realia biznesu, jakim para się wspomniany bohater.
Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina
Gospoda „Cztery złote pokoje” była słynna na całą okolicę… głównie z
tego, że swą nazwą po trzykroć wprowadzała w błąd potencjalnych klientów. Oferowała
gościnę jedynie w dwóch pomieszczeniach, a wśród ciemnoszarej mozaiki kolorów
próżno było szukać złota. Wiele słów cisnęło się na usta przy próbach opisania
ich wystroju, ale najczęściej powtarzające się to „chlew", „grota" i
„ciemnica". Przytaczano też całą gamę mniej cenzuralnych określeń, na dźwięk
których niejedna dziewka okrywała się wstydliwym pąsem. Tylko duża dawka wyrozumiałości
pozwalała w ogóle zaklasyfikować gospodę do zaszczytnej kategorii zajazdów. Ale
że karczma była znana, to właśnie przed nią rozbił swój kram Mistrz Haxerlin.
– Do mnie, ludzie, do mnie! Cuda i Dziwy przybyły do Möhren! – nawoływał,
zza straganu, na którym dopiero co ulokował swoje skarby. Reszta osobliwości
zalegała na pobliskim wozie, zajmując każdy dostępny kawałek przestrzeni.
Mistrz Haxerlin był niskim mężczyzną. Tak mógłby stwierdzić każdy, kto
przeoczył fakt, że kiedy zachwala towar, wchodzi na drewniany podest, zyskując
tym sposobem kilkanaście centymetrów. Bardziej spostrzegawczy zgodnie uznawali,
że był bardzo niskim mężczyzną. Głowa, pozbawiona nawet odrobinki owłosienia,
lśniła w pełnym słońcu niczym wypolerowana przyłbica. Łysina równie dobrze
mogła być efektem ubocznym intensywnej pracy umysłu, jak i następstwem choroby
skóry – Mistrz Haxerlin wiedział, jak było naprawdę, ale nie wyprowadzał z
błędu nikogo, kto chciał przypisywać jego zerową fryzurę nadzwyczajnym walorom
intelektu. Purpurowe szaty zachwycały symbolami księżyca i klepsydry, wyszytymi
srebrną nicią na tunice oraz fantazyjnymi kształtami dziwacznych spirali, jakie
zdobiły zakończenia obszernych rękawów. Przywodziły na myśl odzienie
czarodzieja, dlatego też Mistrz Haxerlin omijał szerokim łukiem większe miasta,
by nie narazić się na krzywdzące miano hochsztaplera lub łgarza, jakim zwykli
określać go prawdziwi adepci arkanów magii. Wolał ustronne wsie i miasteczka
takie jak Möhren, gdzie istniała bardzo nikła szansa, że ktoś zarzuci mu oszustwo.
– Zakosztujcie potęgi niezwykłości! Ochronne talizmany, relikwie
bohaterów, eliksiry młodości, magiczny oręż, aromatyczne przyprawy! – Kupiec
jednym tchem wyrecytował asortyment, kładąc największy nacisk na ostatni, bo
wychodził z założenia, że pieprz i sól nadadzą reszcie pozorów autentyczności. –
Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina specjalnie dla was, najmilsi!
Przed straganem zgromadziła się całkiem spora grupka gapiów. Kilku
mężczyzn szybko odeszło, pomrukując pod nosem, bo opacznie zrozumieli drugi
człon nazwy i srogo się rozczarowali. Ich miejsca długo nie pozostały puste –
mieszkańcy Möhren byli łasi na wszelkiego rodzaju atrakcje, począwszy od pożaru
w obejściu sąsiada a skończywszy na publicznej egzekucji. Wizyta handlarza
egzotycznymi towarami plasowała się gdzieś pośrodku.
– Panie kupiec! – odezwała się jedna z kobiet, przepychając się przez
gęstniejący tłum. – Jakiż to eliksir miłości macie tam w kuferkach?
Mistrzowi Haxerlinowi wystarczył rzut oka na klientkę, by domyślić się,
że jedynym skutecznym środkiem, umożliwiającym usidlenie mężczyzny,
byłyby w tym przypadku wnyki na niedźwiedzia czy stalowe kajdany. Albo potężna
porcja alkoholu, dawkowana oblubieńcowi regularnie i nad wyraz szczodrze.
Najlepiej w godzinach nocnych, by światło dnia, padające na twarz niewiasty,
nie osłabiło mocy specyfiku.
– A jakże, dobra ko... – zawahał się, gdy klientka podeszła bliżej i
ukazała w pełnej krasie, ale w końcu chęć zysku wzięła górę – ...kobieto. Mam
napój specjalnie na taką okazję! Rozpali zmysły twego oblubieńca do czerwoności
i zmieni go w niezrównanego kochanka, gotowego do miłosnych uniesień! – powiedział,
po czym sięgnął do którejś z niezliczonych sakw zalegających na tyle wozu. –
Proszę, oto i jest! – Triumfalnie uniósł w górę butelkę, by każdy mógł dostrzec
na szkle chaotyczne wzory które wyrył kilka dni temu. Potężnie wysilił
wyobraźnię, by zakrzywione linie, heksagramy i pętle różnej wielkości układały
się w coś, co przynajmniej od biedy można było określić „sekretnymi
znakami".
Tłum wydał z siebie szept aprobaty. Ludzie z uznaniem kiwali głowami,
doceniając kunszt, z jakim naniesiono mistyczne symbole. Mistrz Haxerlin
uśmiechnął się pogodnie; opłaciło się zainwestować kilka monet w „Przewodnik po
Sztuce Współczesnej Insirii”.
– Tylko trzy srebrniki, by opleść
wybranka pnączem namiętności!
– Jeszcze mi pan kupiec powie – kobieta odliczyła monety i zabrała
butelkę, ciesząc się z interesu życia – ile kropel mam lać, by te pnącza dobrze
trzymały!
Mistrz Haxerlin pogładził się po podbródku. Niezadowoleni klienci nie
przysparzali mu renomy, więc dla pewności sięgnął po drugą flaszkę.
– Pierwszy chętny, gotowy zakosztować Cudów i Dziwów, zostanie
wynagrodzony darmowym egzemplarzem! – krzyknął donośnie, potrząsając pokaźnym
brzuszyskiem. Księżyc na purpurowej szacie uwydatnił się. – Niech obiekt pani
uczuć – handlarz wzdrygnął się w duchu na myśl o losie nieszczęśnika – wypije
całą zawartość naczynia, a po pół godzinie przyjmie kolejną dawkę napoju
miłości.
– Panie kupiec! – Niewiasta odkorkowała butelczynę i powąchała magiczny napój.
– Toć to czarodziejstwo cuchnie jak gorzała!
– Powiem więcej! – uzupełnił prędko Mistrz Haxerlin. – Nawet tak samo
smakuje! Mężczyzna sam się zniewoli kajdanami uczucia, pijąc znany sobie
trunek!
Dziesięć minut później pozbył się ostatniej flaszki, bo zachęta
podziałała nie tylko na spragnionych miłości, ale na wszystkich spragnionych
czegokolwiek.
– Co żeś tam napchoł? – Przygarbiony chłop o twarzy tylko trochę mniej
brudnej od odzienia przyglądał się ciekawsko płóciennemu workowi z dość wiernie
oddanym konturem świniaka. Forma, w jakiej zadał pytanie, sugerowała, że zwroty
grzecznościowe są mu obce podobnie jak higiena.
Sprzedawca niezwykłości zgarnął z lady pokaźny stos monet i wsadził go do
szkatuły, będącej jedynym magicznym przedmiotem w okolicy. Gdyby jakiś złodziej
próbował ją ukraść, byłby to ostatni niecny występek w jego karierze, chyba że
pod nową postacią rozsmakowałby się w innych formach przestępczości,
zarezerwowanych dotąd wyłącznie dla myszy.
– Ach! – Rzucił krótkie spojrzenie
garbiącemu się, żeby mieć pewność, że przekoloryzuje aby na pewno to, na co
tamten patrzy. – To mieszanka specjalnie dobranych alchemicznych składników, po
których trzoda nabiera krzepy, cudownym sposobem zwiększa masę, dając dwakroć
tyle mięsa, ile dałaby bez czarodziejskiej ingerencji! Gdy zawitałem z tym
towarem do Gettysheim, ludzie wyrywali sobie worki z rąk! Sprzedałem wszystko
na pniu. Straż musiała pacyfikować oszalały z radości tłum!
Chłop milczał dłuższą chwilę, mrugając głupio oczami, jakby miało mu to
pomóc w przyswojeniu informacji.
– Co żeś tam napchoł? – powtórzył, tyle że głośniej.
Mistrz Haxerlin zmienił taktykę, dostosowując się do oczekiwań klienta.
– Paszę dla świń – stwierdził po prostu.
Chłop podrapał się po skołtunionych włosach.
– A byndom to kury żreć?
– Będą – odparł handlarz. Jak kury zgłodnieją, to zeżrą wszystko.
– I byndom duże?
– Byndo... znaczy będą.
– Bo żeś tam magii napchoł? – zapytał z triumfalnym uśmiechem, tak jakby
w końcu rozwiązał mroczną intrygę kupca.
– Eee... – stęknął Mistrz Haxerlin, zbity z tropu przebiegłością rolnika.
– Tak. Wszystko, co oferuję, jest autentyczne, zwłaszcza ta pasza.
Tu akurat nie przesadzał. Nadprzyrodzoną właściwością mieszanki był fakt,
że na targu kupował wór z paszą za dwadzieścia miedziaków i kiedy tylko kładł
go na ladę Cudów i Dziwów, ten tajemniczym sposobem kosztował już dwa srebrniki.
– A to wyzme. Byde mioł duże kury. – Klient wyszczerzył zepsute zęby i
omiótł wzrokiem zbiegowisko, szukając zazdrosnych spojrzeń. Niczego takiego nie
dostrzegł; posiadanie dużych kur najwidoczniej nie znajdowało się na liście
priorytetów mieszkańców Möhren. Postękując, pospiesznie oddalił się od kramu,
jakby dźwigał w worku co najmniej sztabki złota.
Do straganu podeszła – choć bardziej na miejscu byłoby stwierdzenie, że
podpłynęła – elegancka dama w różowej, bufiastej sukni. Falbaniasty okręt sunął
majestatycznie przez morze prostaczków, nie przejmując się, że pasuje do tej
zgrai jak kot do cylindra. Znaczy się, teoretycznie kot może mieć cylinder,
jeśli się uprze. Tylko po co?
Dama była elegancka w tym rozumieniu, w którym za przejaw elegancji uważa
się dekorowanie fryzury małymi, świecącymi ozdóbkami, pobrzękującymi dźwięcznie
przy każdym kroku. Wysoko upięty kok mieścił w sobie taką ilość świecidełek, że
odpowiednio skondensowana wiązka światła, odbijając się od nich, mogła oślepić
lub wręcz wzniecić pożar.
– Madhemoiselle Emehencjanna –
rzekła teatralnie i zadarła głowę. Kilku najbliżej stojących ludzi zasłoniło
oczy. Dzień był wyjątkowo słoneczny.
– Miło mi panią poznać. – Mistrz Haxerlin prawie położył się na ladzie,
by sięgnąć ustami wypielęgnowanej dłoni, którą dama nadstawiła do ucałowania.
– Jah tylho ushyszaham o pahńskiej
wizhycie, niezwhocznie udaham się pod spehunę, htóhą zwą „Cztehema zhotymi
pohojami". Ciekawam, czy znajdę tu coś do mohjej hohekcji
– Czego konkretnie pani szuka? – spytał sprzedawca, chroniąc oczy przed
blaskiem roztaczanym przez imponujący kok.
– Stwohów. Dehohuję sahon. Whie pan, whampihy, topiehce, strzyhgi. Mam
jhuż smhocze shrzydła na ściahnie, dywhan ze shóhy ogha i hamphę z czhaszhi
minhotauha.
Mistrz Haxerlin musiał dłuższą chwilę rozgryzać, czym jest „hampha z
czhaszhi minhotauha". Doszedł do wniosku, że nie chciałby, aby płonąca
głowa minotaura oświetlała mu stronice książki, kiedy relaksuje się po pracy.
Szybko zabrał się do poszukiwań, zanim zdążył wyobrazić sobie salon mademoiselle.
– Mam coś, co może panią zainteresować! –Haxerlin położył na ladzie duży,
szklany słój i ściągnął cienką płachtę, która skrywała zawartość. – Oto łeb
najprawdziwszego centaura! – Pierwszy rząd gapiów cofnął się w przestrachu.
Zewsząd zaczęły dochodzić na przemian jęki grozy i fascynacji.
W słoju pływała głowa mężczyzny. Mistrz Haxerlin przejechał go zupełnie
przypadkowo, kiedy biedak leżał pijany na środku traktu. Kupiec znał się na
marynowaniu ogórków, więc jedynym problemem było znalezienie odpowiednio dużego
naczynia, by obrócić niefortunny wypadek na swoją korzyść.
– Całkiem podobny do Heinza –
odezwał się ktoś przytomnie.
Tłum zaczął szemrać.
– Mówił, że do Weimburga idzie, szczęścia szukać.
– Gdzie tam! Pewno na koński sabat lazł.
– Pożyczył kiedyś srebrnika i nie
oddał, centaur jeden!
– Po piciu zawsze rżał jak klacz. Złe z niego wyłaziło! In vino veritas!
– Znahomicie! – Ucieszyła się różowa dama i aż podskoczyła z radości.
Oślepiony tłum stracił zapał do roztrząsania sprawy centaura Heinza, który
przez wiele lat ukrywał naturę potwora pod maską miejscowego pijaczyny.
– Będzie ideahnie homponował się z hominkiem. Phoszę go zapahować.
– Mistrzu Haxerlinie... – odezwał się nieśmiało ktoś z tylnych rzędów.
Handlarz dobijał właśnie kolejngo targu, przekonując jegomościa z sumiastym
wąsem, że Talizman Ochrony Przed Złem śmierdzi dlatego, by zło trzymało się z
daleka, a podobieństwo medalionu do truchła rozkładającego się szczura to tylko
fanaberia artysty.
– Tak, chłopcze? – rzucił krótko, gdy klient odszedł wreszcie z
talizmanem na szyi. Rozstępujący się przed nim tłum w stu procentach dowodził
skuteczności artefaktu. Przy założeniu, że w każdym człowieku tkwił pierwiastek
zła.
– Ja bym chciał... – Młodzieniec przestępował z nogi na nogę, niemal
potykając się o przydługie nogawki. – Ja bym chciał miecz. Magiczny. – Spuścił
nisko głowę, jakby zawstydzony własnym życzeniem. – Uzbierałem trochę
pieniędzy.
– Ha, to się dobrze składa, paniczu. – Mistrz Haxerlin zatarł ręce,
ciesząc się na myśl o opchnięciu rupiecia, który targał ze sobą już od wielu
miesięcy.
Chłopak zadarł głowę, podejrzewając, że „panicz" to jakaś wyjątkowo
nieprzyzwoita obelga, ale koniec końców postanowił zignorować zaczepkę.
– Śpieszno ci do wojaczki, co? – Kupiec zaśmiał się uprzejmie i wdrapał
na wóz, przetrząsając kufry w najdalszym kącie, gdzie umieścił przedmioty
spisane na straty. Niedługo miał je porzucić w przydrożnym rowie.
Młodzieniaszek pokraśniał i potrząsnął bujną blond czupryną.
– Tak, Mistrzu! Ferwor walki, ryk wojennych trąb... – Wciągnął głęboko
powietrze, jakby wdychał gęste opary bitwy. Niestety, wąsacz z Talizmanem
Ochrony Przed Złem nie odszedł zbyt daleko i przyszłego herosa lekko zemdliło. –
Dwaj odważni wojownicy, ścierający się w otwartym polu... – ciągnął rozmarzonym
głosem, gdy na powrót złapał oddech. – Ich pancerze popękały pod wpływem
mocarnych ciosów wroga; nagie torsy lśnią w palącym słońcu a krople potu
spływają po naprężonych muskułach. Dawno stępili ostrza broni, więc odrzucili
bezużyteczną stal i walczą wręcz, patrząc sobie głęboko w oczy i koniuszkiem
języka oblizując spierzchnięte wargi. Splatają palce niczym para kochanków,
obejmują się w śmiertelnym uścisku. Spodnie krępują ruchy tancerzy zagłady,
zatem czym prędzej pozbywają się resztek odzienia. Przesuwają dłońmi po
atletycznym korpusie, szukając luki w obronie przeciwnika, by przygwoździć go
do ziemi, by pokonać, by posią...
– Mam! – Mistrz Haxerlin, ściskając pod pachą kawał żelastwa, wygrzebał
się z wozu, gdzie do jego uszu nie dotarła ta obrazowa przemowa. – Hej, synku,
nie podwędziłeś mi aby jednego z Talizmanów Ochrony Przed Złem? – mruknął i
zmarszczył brwi na widok wolnej przestrzeni, jaka utworzyła się wokół chłopaka.
Przejmująca cisza i grymasy półotwartych ust zastygłe na twarzach mieszkańców
Möhren, wskazywały dobitnie, że byli świadkami wydarzenia, o jakim szybko
chcieliby zapomnieć.
– Oto miecz D'rankhana Wielkiego! – Kupiec wyraźnie zaakcentował
personalia wymyślonego naprędce bohatera, by uzmysłowić gawiedzi, że tego miana
nie zapisuje się ot tak, tylko używa do tego jakiegoś wyjątkowego znaku
interpunkcyjnego, co czyni herosa jeszcze bardziej niesamowitym.
Oczy chłopaka zaświeciły jak złote korony, które dopiero co opuściły
królewską mennicę. Z ust gapiów dobyło się wyraźnie słyszalne westchnienie
podziwu, hołd złożony niezwykłym dokonaniom D'rankhana Wielkiego, które to
dokonania każdy sobie indywidualnie obrazował w umyśle, w zależności od posiadanej
wyobraźni.
Wzniesiony w górę oręż jeszcze kilka sekund temu był starym, pordzewiałym
mieczem z ułamaną rękojeścią, ale stał się właśnie starym, pordzewiałym mieczem
z ułamaną w pół rękojeścią, którego onegdaj dobywał D'rankhan Wielki.
– Mistrzu Haxerlinie, nie wiem, czy będzie mnie stać na tak potężną
broń... – zachlipał blondynek, nie spuszczając z oczu cennego artefaktu.
– Paniczu, bądź dobrej myśli – rzekł kojąco handlarz, nachylając się nad
straganem i zaglądając chłopakowi do sakwy, kiedy ten drżącymi palcami
rozsupłał wreszcie rzemyk.
– Będzie tu...
– W sam raz, w sam raz – przerwał niski człowieczek, nie czekając, aż
młodzik skończy rachować monety. Zagarnął je razem z mieszkiem. – Dałem ci mały
upust, bo coś mi się widzi, że możesz być godnym następcą D'rankhana Wielkiego.
Wspomnij no czasem starego Haxerlina, gdy wygrasz pojedynek z którymś z
czempionów króla! – Twarz chłopaka rozjaśnił maślany uśmiech, a z jego piersi
dobył się cichy pomruk zadowolenia. – Albo gdy zdobędziesz już serce
księżniczki. – Kupiec mrugnął porozumiewawczo, a pomrukiwanie ustało równie
szybko, jak zniknął rozmarzony wyraz twarzy.
– Co tu jest wygrawerowane? – zainteresował się młody rycerz,
dostrzegłszy na rękojeści pozostałości
napisu.
– PiS – odczytał inskrypcję posiadacz imponującej baraniej czapki, który
od pewnego czasu nachylał się nad ramieniem chłopaka i podziwiał fantazyjne
kształty broni.
– Prawy i Sprawiedliwy – rozszyfrował w mig handlarz. – Kolejny przydomek
naszego bohatera, jaki uzyskał podczas...
– A nie przypadkiem Pattersen i Synowie? – Ktoś z tłumu okazał się być
nie lada światowcem, skoro kojarzył inicjały rodzinnego interesu kowali z
północy. Szybko został jednak zakrzyczany przez ludzi, którzy dowodzili, że ich
dziadkowie osobiście poznali D'rankhana i faktycznie kilka razy przedstawił się
im mianem widniejącym na rękojeści. Posiadacz magicznego miecza dumnym krokiem
opuścił zgromadzenie, nawet nie spytawszy o właściwości artefaktu i o to, czy
niemożność normalnego trzymania oręża, za sprawą ułamanej klingi, wlicza się w
ich poczet.
Mistrz Haxerlin sprzedał jeszcze różnobarwne skałki, stanowiące
niezawodny środek odstraszający wilkołaki (dawno nie widziano bestii w tych
okolicach, ale na wszelki wypadek poinstruował nabywców, jak odpowiednio rzucać
w nie kamieniami), chustę, którą ocierała twarz Błogosławiona Kapłanka Shafre
(i tak musiał kupić nową, tamta była cała przepocona), widoczek z
przedstawiający krajobraz owianej złą sławą Krainy Cienia (nie chciał sprzedać,
bo poczuł się trochę urażony, że jego ulubioną polankę wzięto za przedsionek do
świata zmarłych, ale kobieta była wyjątkowo uparta) i kilka mniej ważnych, ale
nie mniej cennych drobiazgów.
Siedział teraz przy stoliku w „Czterech
złotych pokojach”, tak bardzo usatysfakcjonowany przychodami , że nawet nie
poczuł się oszukany nazwą przybytku.
– Karczmarzu! – zawołał, gdy dopił piwo. – Coś na ząb. Co polecacie?
– Boli was? – zainteresował się siwy mężczyzna za ladą. – W Möhren nie ma
cyrulika, nie przetrzymał zeszłej zimy. Ale kowal jest. Czasami nawet trzeźwy. –
Pokiwał głową, jakby chylił ją przed kowalską abstynencją.
– Głodnym, karczmarzu, głodnym. – Handlarz przeczuwał, że przenośnia dla
właściciela przybytku mogła być jakimś dziwnym urządzeniem do wodowania
statków. W tym momencie pytanie, skąd zaczerpnął pomysł na nazwę lokalu, urosło
do rangi niezgłębionej tajemnicy.
– To od razu było mówić – burknął szynkarz. – Zara co podam.
Niski mężczyzna w purpurowych szatach odchylił się na krześle, poklepując
z zadowoleniem po pękatym brzuchu. To jest życie! Ciekawe, jakby się ułożyło,
gdyby zaraz na początku działalności nie przybrał pseudonimu, pod którym znają
go teraz mieszkańcy wielu wsi i miasteczek, zachwalając Cuda i Dziwy Mistrza
Haxerlina wszędzie tam, dokąd dotrą.
Mark Etting. Z czymś takim nie da
się zrobić kariery.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz