wtorek, 8 września 2015

Wywiad z Robertem J. Szmidtem - o apokalipsie zombie i nuklearnej zagładzie Wrocławia

Za nami lektura "Szczurów Wrocławia" i "Otchłani", dwóch najnowszych książek autorstwa Roberta J. Szmidta. Po spotkaniach towarzyszących premierze obu tytułów, sami zapragnęliśmy zadać autorowi kilka pytań, czego wyniki możecie zobaczyć poniżej. Zapraszamy do lektury, będzie o zombie, nuklearnej zagładzie i nie tylko.

Wydawnictwo Insignis

Szczury Wrocławia. Chaos


Dlaczego akurat zombie? Spośród tylu popularnych w literaturze potworów to właśnie przegnili, martwi ludzie sprowadzili na Wrocław śmierć?
Niszczyłem już moje miasto bombami nuklearnymi, i to trzykrotnie, więc pomyślałem, że czas na małą odmianę. Zombie to taki wdzięczny temat i prawie zupełnie nieobecny w Polsce. Uznałem, że czas coś zmienić, napisać takie nasze swojskie „The Walking Dead”, którego nawiasem mówiąc, jestem fanem. Postanowiłem jednak podejść do tematu od innej strony i bohaterem pierwszego tomu uczyniłem… samą epidemię. Ludzie stanowią tło tej opowieści, pożywkę, na której rozwija się akcja.

Czy ma Pan zamiar kiedyś spróbować sił także z innymi przedstawicielami świata nocy: wampirami, wilkołakami itd.?

Raczej nie. Te tematy zostały naprawdę wyeksploatowane na wszystkie możliwe sposoby. Nie czuję ich, wampiry śmieszą mnie nieodmiennie i chyba tylko w cyklu Lumleya miały jakiś sens.

Zombie w czasach PRL, nie da się ukryć, że to oryginalne połączenie. Skąd się wziął pomysł na ten nietypowy „mix”? I dlaczego właśnie te czasy, raczej omijane, jeżeli chodzi o książki postapokaliptyczne?

Parę lat temu przysłuchiwałem się podczas któregoś z konwentów rozmowie młodych ludzi, którzy – bardzo zaaferowanymi głosami – opowiadali takie bzdury o epidemii czarnej ospy z lat sześćdziesiątych, że włos mi się zjeżył na głowie. Wiele o niej wiedziałem, ponieważ mój nieżyjący już ojciec chrzestny był lekarzem, który jak pierwszy zdiagnozował czarną ospę. W ten sposób wpadłem na pomysł, że skoro wydarzenia te budzą wciąż takie emocje, warto by je opleść fantastycznymi wątkami.

Nie obawiał się Pan, że czytelnik będzie miał problem wczuć się w klimat tamtych czasów?

Wiedziałem, że dla wielu czytelników ten świat, sam w sobie, wyda się fantastyczny. Głęboki PRL jest dzisiaj tak niewyobrażalny dla młodych ludzi, zwłaszcza tych urodzonych już w XXI wieku, że z ich punktu widzenia równie dobrze mógłbym osadzić akcję „Szczurów Wrocławia” w uniwersum Wiedźmina. Uznałem jednak, że warto zaryzykować i z jednej strony pokazać, jak wyglądała tamta rzeczywistość, a z drugiej zaserwować czytelnikowi najbardziej krwawą jatkę.

„Szczury Wrocławia” doczekały się bogatej edycji kolekcjonerskiej. Czy był to Pana pomysł, czy pochodził ze strony wydawnictwa? Jak wygląda powstawanie takiej edycji? Kto decyduje o jej zawartości?

To był mój pomysł, ale bez wsparcia wydawcy nigdy nie udałoby się go zrealizować, dlatego bardzo, ale to bardzo dziękuję szefom wydawnictwa Insignis za to, że zaryzykowali. Jest to chyba jedyne wydanie książki w takiej formie, i to nie tylko w Polsce, ale też na świecie. Ilość problemów z personifikacją zestawów kolekcjonerskich była naprawdę ogromna, więc tym bardziej jestem pełen podziwu, że mój wydawca zdecydował się na zrobienie takiego wydania.

Kolejnym ciekawym pomysłem związanym z książką jest fakt, iż na jej kartach giną prawdziwi ludzie, zabieg ten odniósł niemały sukces, co wskazuje chociażby liczba polubień na profilu książki. Jak się to wszystko zaczęło? Kiedy zrodził się pomysł by dać czytelnikom „zaszczyt” przelania krwi na stronach „Szczurów”?

To był przypadek. Każdy, kto czyta moje książki, z pewnością zauważył już dawno, że lubię umieszczać na ich kartach znajomych. Tak też chciałem zrobić tym razem, więc napisałem na Facebooku, że szukam chętnych na statystów do nowo powstającej powieści. Myślałem, że zgłosi się kilkunastu chętnych, tymczasem po kilku dniach było ich już czterystu, a liczba ta wciąż rośnie (dzisiaj mówimy o ponad 3500 chętnych). Widząc, jak ogromne jest zainteresowanie, poszedłem dalej. Zaproponowałem ludziom główne role, potem wpadłem na pomysł, że wszyscy bohaterowie książki będą awatarami naprawdę istniejących ludzi. I to się sprawdziło.

Uniwersum Metro 2033. Otchłań


W książce przedstawia Pan wizję Wrocławia po wojnie nuklearnej, która nie napawa optymizmem. Czy uważa Pan, że w obliczu zagłady upadek moralny społeczeństw jest nieunikniony?

Tak. Do tego nie trzeba zresztą wielkiego futurologa, wystarczy spojrzeć co działo się w Somalii i… Nowym Orleanie. Tam, gdzie znika stary porządek, zaczyna rządzić brutalna siła. I nie czarujmy się, tak będzie wyglądała rzeczywistość postnuklearna. Demony drzemią w nas wszystkich, jesteśmy cywilizowani do chwili, aż coś nie zacznie zagrażać naszemu życiu. Dam jeden, bardzo znany przykład. Bazar de la Charite. Poguglajcie, zobaczycie jak zachowywała się francuska arystokracja w obliczu zagrożenia śmiercią w pożarze.

Skąd pomysł na umieszczenie niepełnosprawnego chłopaka w postapokaliptycznym świecie? Tym bardziej, iż sam Pan niejednokrotnie podkreśla w książce, iż taka osoba nie ma szans na samodzielną egzystencję.

Taki bohater pozwala na pełniejsze pokazanie zmian, jakie zajdą w postapokaliptycznym społeczeństwie. Nawet dzisiaj mało kto przejmuje się losem ludzi niepełnosprawnych, a w świecie przeze mnie opisanym będą tylko zawadą. Choć może się to wydać brutalne, warunki nie pozwolą im na przeżycie, tak samo jak ogromnym rzeszom ludzi chorych. Gdy skończą się leki i wymrą lekarze, staniemy się na powrót zwierzętami - w potocznym rozumieniu tego słowa.

W „Otchłani”, w porównaniu do innych książek z Uniwersum Metro, główny bohater jest starszy i dużo bardziej doświadczony, z czego wynikała ta decyzja? Uważa Pan, że taki bohater daje większe pole do popisu?


Chodziło mi o pokazanie kontrastu pomiędzy światem, w którym żyjemy teraz, a tym, który nadejdzie po zagładzie. Najlepszym łącznikiem wydał mi się więc człowiek, który żył świadomie w obu tych rzeczywistościach, a skoro akcja książki musi się rozgrywać dwadzieścia lat po wojnie, nie mógł to być młodzik. Nauczyciel to jeden z niewielu ludzi, którzy zauważają, jak bardzo stoczyła się cywilizacja. Ktoś, kto rodzi się, wychowuje i żyje w zastanych warunkach nigdy tego nie pojmie.

W postaci Nauczyciela widać niekiedy tęsknotę za czasami, które przeminęły, ubolewa on nad upadkiem obyczajów i zezwierzęceniem ludzi, a jednak sam przyczynił się poniekąd do wprowadzenia brutalnych zasad, jakimi rządzi się społeczeństwo, choćby jego własnej enklawy. Czy to nie przejaw hipokryzji z jego strony?


I tak, i nie. Proszę pamiętać, że zastosowanie części z tych praw będzie smutną koniecznością. Dzisiaj, kiedy mamy wszystkie zdobycze cywilizacji, możemy rozmawiać o tym, czy eutanazja jest moralna czy też nie, ale w takim świecie, jaki ja opisuję, wybór będzie prosty: skrócenie cierpień albo pozwolenie komuś bliskiemu na długie konanie w warunkach urągających wszelkiej godności. Życie w takim świecie to nie przygoda, tylko koszmar dwadzieścia cztery godziny na dobę. Czysty survival.

Imiona, a raczej ksywki, którymi posługują się bohaterowie powieści, są co najmniej ciekawe i przyciągają uwagę czytelnika. Czy stanowią one swego rodzaju ukłon w stronę innych popularnych dzieł, nie tylko literackich? A może przyświecał temu inny cel?

To przede wszystkim drobny ukłon w stronę Tomasza Pacyńskiego, znakomitego i niestety już nieżyjącego autora. On zastosował podobny zabieg w powieści „Wrzesień”. Myślę, że przyjmowanie pseudonimów zaczerpniętych z popkultury będzie czymś naturalnym – już dzisiaj jest, a to przecież ludzie żyjący tutaj i teraz trafią do kanałów. I nie czarujmy się, większość z nich nie będzie należała do elit intelektualnych.

Jak Pan ocenia pisanie, że tak się wyrażę na „cudzym podwórku”? Czy dopasowanie się do ram Uniwersum Metro było jakimś problemem?

Nie miałem z tym żadnego problemu, ponieważ pozostałem na własnym podwórku. Pomysł na „Otchłań” powstał na długo przed tym, nim podpisałem umowę z Dmitrijem. Zarys fabuły, bohaterowie, to wszystko miałem w głowie, wystarczyło tylko zmienić nieco realia, aby nie odstawały za bardzo od uniwersum – a były to naprawdę trzeciorzędne detale, takie jak wspomniany wymóg, aby akcja książki rozgrywała się w roku 2033 – i już mogłem usiąść do pisania.

Czy Dmitry Glukhovsky próbował narzucić Panu jakieś zmiany? Bądź sugerował, że coś wypadałoby zmienić?


Nie. Na samym początku ustaliliśmy kilka podstawowych zasad. Metro to postapokalipsa, więc nie wprowadzamy tam żadnych elementów fantasy, żadnych czarów i magów. Druga kwestia to czas, czyli rok 2033. Trzecia kwestia: pozostawienie wojny w strefie domysłów, chodzi o to, by nie upolityczniać serii, bo nie o to w niej chodzi. Czwarta z reguł to kwestia izolacji danej społeczności. Zaznaczam jednak, że część z tych ustaleń, oczywiście w porozumieniu z Dmitrijem, może być nagięta. Nagięta, ale nie złamana, podkreślmy. Wszelkie opowieści, że w każdej książce musi być koniecznie umieszczony Rosjanin, można między bajki włożyć.

„Otchłań” to już Pana trzecia książka, w której Wrocław spotyka zagłada, czy możemy spodziewać się kolejnych książek, wyłączając kontynuację „Szczurów Wrocławia” i „Otchłani”, w której miasto ponownie ucierpi? A może planuje Pan teraz zniszczyć inne miasto? Jeżeli tak, to jakie?

Teraz to już chyba będę niszczył całe światy :) Dam odsapnąć mojemu ukochanemu miastu. Jest tyle innych pięknych miejsc do zbombardowania i spalenia. Na razie będę musiał wziąć się za kontynuacje tych książek, które niedawno wyszły, czyli „Pól dawno zapomnianych bitew”, „Samotności Anioła Zagłady” i „Szczurów Wrocławia”. Potem zobaczymy co dalej.

Czy poruszając się po raz kolejny w świecie postapokalipsy, miał Pan problem, żeby nie powielać pomysłów innych autorów bądź swoich własnych z poprzednich książek?

Staram się tworzyć oryginalne fabuły, ale pewnych powtórzeń nie sposób uniknąć – często niezamierzenie – jeśli wielu autorów sięga po dany temat. Uważam jednak, że najważniejsze jest, aby książki broniły się w takich przypadkach same. Żeby liczba oryginalnych koncepcji była w nich jak największa. Mam nadzieję, że to mi się udało.

Kiedy możemy spodziewać się kontynuacji „Szczurów Wrocławia” bądź „Otchłani”?

Dzisiaj nie mogę podać żadnych konkretów, ale planuję, że najbliższy rok spędzę raczej na pisaniu własnych tekstów niż tłumaczeniu, więc dzień ten jest bliższy, niż wielu czytelników może się spodziewać.

Jak wyglądały przygotowania do napisania „Szczurów” i „Otchłani”, poruszamy się tam po innych częściach Wrocławia, w „Otchłani” schodzimy nawet pod powierzchnię. Czy potrzebował Pan sięgnąć po jakieś szczegółowe dane na temat opisywanych lokacji, czy wręcz przeciwnie, skoro mówimy tutaj o fikcji literackiej, nie przejmował się Pan ewentualnymi nieścisłościami?

Zawsze staram się panować nad szczegółami, dlatego zarówno przy „Szczurach Wrocławia” i „Otchłani” dbałem o jak największy realizm tła, którym w tym przypadku jest Wrocław. Pierwsza książka wymagała ode mnie kilkumiesięcznych przygotowań, podczas których szukałem przede wszystkim materiałów z epoki, by jak najwierniej odtworzyć ducha socjalistycznego kraju. W „Otchłani” natomiast musiałem się zmierzyć z mitami dotyczącymi podziemnego miasta i rzeczywistymi kanałami, o których przeciętny człowiek wie naprawdę niewiele. Przy istniejących podziemiach trafiłem niestety na pewien dość istotny problem, jakim jest utajnienie części infrastruktury.

Książka już przed premierą była wysoko notowana, sądzi Pan, że tytuł zawdzięcza to temu, iż należy do znanego i lubianego Uniwersum? Czy bez tego „Otchłań” miałaby szansę na równie duży rozgłos?

Przyznam, że sam byłem zaskoczony tempem, w jakim „Otchłań” dostała się na listy bestsellerów Empiku (w dniu premiery była na 3 miejscu ogólnej listy bestsellerów (nie tylko książkowych), ustępując jedynie kontynuacji „50 twarzy Greya” i czwartemu tomowi „Millenium”). Dwie moje poprzednie książki radziły sobie całkiem nieźle, ale ten sukces muszę dzielić pomiędzy siebie a uniwersum. Myślę, że doszło tutaj do połączenia dwóch zbiorów czytelników – tych, którzy lubili moje książki wcześniej, i fanów UM 2033. To dało naprawdę wybuchową mieszankę.

Jak doszło do tego, że trafił Pan na okładkę „Otchłani”? Główny bohater książki, także na ilustracji Marka Oleksickiego, jest łudząco do Pana podobny. Czy utożsamia się Pan z Nauczycielem? A może był jakiś inny powód takiej właśnie, przynajmniej graficznej, kreacji bohatera?

Postać Nauczyciela powstała wiele miesięcy wcześniej. W chwili, gdy zaczęliśmy rozmawiać z wydawcą o okładce, spora część książki była już rozpisana. W trakcie kręcenia filmu reklamującego „Szczury Wrocławia” poznałem człowieka, którego twarz zdobi okładkę „Dzielnicy obiecanej” Pawła Majki, i dowiedziałem się, że w Rosji wielu autorów trafia na okładki swoich książek. Uznałem, że to może być nie tylko świetny żart, ale i dobry chwyt marketingowy. Nie ma to jednak nic wspólnego z kreacją Nauczyciela, on i ja to dwie różne osoby. Mamy niemal identyczne twarze, ale bardzo różne oblicza. Ilustracje Marka Oleksickiego powstały jeszcze później, więc nic dziwnego, że autor wzorował się na postaci z okładki.

Skąd pomysł, by umieścić na końcu rysunki przedstawiające bohaterów? Jest to element, który w jakiś sposób wyróżnia „Otchłań” spośród innych wydanych w Polsce książek z Uniwersum Metra.

O to musicie zapytać wydawcę. Moim zdaniem umieszczenie szkiców postaci w książce było strzałem w dziesiątkę, ale nie miałem z tym nic wspólnego. To zasługa Insignisu.

Niedawno odbyło się spotkanie we Wrocławiu, teraz szykują się kolejne. Zazwyczaj to uczestnicy dzielą się wrażeniami z takich wydarzeń, ale jak to wygląda z Pana strony? Nie licząc oczywiście bólu ręki po tylu podpisanych egzemplarzach.

Każde spotkanie z czytelnikami to niesamowite przeżycie. W dobie Internetu można mieć bardzo dobry i szeroki kontakt z odbiorcami tekstów, ale nic nie zastąpi stanięcia z nimi twarzą w twarz. Wtedy można zobaczyć i poczuć prawdziwe emocje. Niestety nie mogę być wszędzie tam, gdzie chciano by zorganizować takie spotkania. Muszę przecież siadać do pisania kolejnych książek.

Dziękujemy bardzo za poświęcony czas, a wszystkich czytelników KZTK zachęcamy do sięgnięcia zarówno po te najnowsze jak i nieco starsze tytuły zrodzone spod pióra Roberta Szmidta. Sami zaś z niecierpliwością wypatrujemy kontynuacji "Szczurów" i "Otchłani".
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz