środa, 12 sierpnia 2015

Silver. Powrót na Wyspę Skarbów - fragment

Serdecznie zapraszamy do lektury pierwszego fragmentu powieści "Silver. Powrót na Wyspę Skarbów. Przygoda właśnie się zaczyna!


Rozdział 1
Przykazania mojego Papy


     W tamtych czasach byłem posłuszny woli mego ojca. Wstawałem codziennie o szóstej rano, na paluszkach mijałem drzwi sypialni, by go nie zbudzić ze snu, a następnie tak cicho, jak się tylko dało, ruszałem do pracy pośród brudnych kufli, szklanek, talerzy, noży, plwociny z tytoniu, połamanych cybuchów fajek oraz innych przedmiotów będących świadkami nagle urwanej przyjemności, które czekały na mnie w szynku na dole. Dopiero po jakiejś godzinie – kiedy wszystko zostało uprzątnięte, a powietrzem znów dało się oddychać – mógł się pojawić mój ojciec, klnący na mnie w żywy kamień za to, że się tak tłukę.
     – Mój Boże, chłopcze – witał się ze mną za każdym razem. – Czyżbyś chciał obdzielić bólem głowy całe h r a b s two ? – Kiedy zadawał to pytanie, nie patrzył w moją stronę, lecz kierował się od drzwi wprost do świeżo wyszorowanego stołu, a następnie opadał ciężko na ławę, przyciskając obie dłonie do skroni.
     Później następowało zawsze to samo: musiałem być czujny i natychmiast podać mu orzeźwiającą szklanicę grogu, a następnie przysmażyć kilka plastrów bekonu i zaserwować mu je wraz z grubą pajdą brązowego chleba.
     Mój ojciec bez zmrużenia oka wypijał głośno rum, po czym przeżuwał swój posiłek w milczeniu. Widzę go dzisiaj równie wyraźnie jak wtedy, niemal czterdzieści lat temu. Z zarumienioną facjatą, kępą płowych włosów, zaczerwienionymi oczami oraz dopadającą go melancholią tak wyraźną, jak dym unoszący się z ogniska. Wtedy wydawało mi się, że pewnie jest zły – ogólnie na świat, a na mnie w szczególności. Obecnie myślę, że przedmiotem tej irytacji był on sam. Jego życie rozpoczęło się przygodą i podnietą, lecz dobiegało kresu w banale codziennie powtarzanych czynności. Jedynym pocieszeniem – mogącym nawet uchodzić za rozrywkę – było ukończenie śniadania i wydawanie mi poleceń, które, jak mniemał, zwiększały tylko moją niedolę w takim samym stopniu jak i jego.
     W dniu, w którym zaczyna się moja opowieść, a który przypadł na początek miesiąca lipca Roku Pańskiego 1802, moje zadanie polegało na odnalezieniu gniazda os, znajdującego się gdzieś w pobliżu, i zniszczeniu go, by nie stanowiło dłużej źródła udręki dla naszych klientów. Po wykonaniu tego zadania miałem wrócić do szynku, zacząć przygotowywać strawę i napitek na cały dzień i szykować się do podawania. W gruncie rzeczy nie miałem nic przeciwko pierwszemu z tych zadań, gdyż dawało mi ono sposobność przebywania wyłącznie we własnym towarzystwie, które w tym okresie życia najbardziej sobie ceniłem. Nie muszę mówić, jak zapatrywałem się na perspektywę dalszych obowiązków związanych z pracą w szynku.
     Ponieważ nie miałem w zwyczaju dostarczać ojcu dodatkowej uciechy i nie dawałem po sobie poznać, co sprawiało mi radość, a co wręcz przeciwnie, bez słowa ruszyłem do pracy. Polegała ona na skinięciu głową na znak, że pojmuję, czego się ode mnie oczekuje, a następnie nalaniu kropelki najprzedniejszego piwa z jednej z kilku beczek, które stały nieopodal, do kufla i zaniesieniu rzeczonego kufla na ławę, która biegła wzdłuż frontowej ściany domu z widokiem na rzekę. Tam mogłem usiąść i czekać, aż znajdą mnie nasi wrogowie.
     Był piękny poranek; mgła zdążyła już osiąść na brzegach i w zatoczkach, a cała panorama naszego sąsiedztwa wyglądała wprost uroczo. Za rzeką, wypływającą w tym miejscu z Greenwich, rozciągał się szeroki na przynajmniej trzydzieści jardów pas oliwkowych w barwie moczarów, które docierając do horyzontu, płynnie przechodziły we fiolet. Na Tamizie też już zaczynała się codzienna praca. Duże statki kupieckie wypływały w podróż na drugi kraniec globu, mocne, niewielkie barki węglowe, promy wiozące ludzi do pracy, skiffy i żaglowe łodzie, wszystkie sunęły gładko niczym chrząszcze na wzbierającej toni. Choć codziennie, przez całe swoje życie widziałem taką procesję przed domem, wciąż napawałem się tym cudownym widokiem. Równie krzepiąca była myśl, że żaden z marynarzy na tych statkach ani rybaków sunących samotnie ich śladem, czy też robotników na barkach wraz z ich dzwoniącymi uprzężą perszeronami prawie nie zauważał mojego istnienia, ograniczając się wyłącznie do prostego powitania; nie zakłócał też mojej koncentracji na zadaniu – które, jak mówię, polegało na razie wyłącznie na wyczekiwaniu.
     Kiedy słońce i bryza wraz z senną wonią wypełzającą z błotnistych brzegów prawie mnie znów nie uśpiły, spełniło się moje życzenie. Duża, ciekawska osa (czy też kacper, jak je nazywaliśmy w dorzeczu rzeki) zaczęła unosić się ostrożnie nad moim kuflem, następnie przywarła do krawędzi, a potem spadła w odmęty czujnym, wirującym lotem, aż niemal mogła dotknąć nektaru nalanego specjalnie dla niej. W tym momencie zakryłem kufel dłonią i mocno nim zakręciłem, tworząc własną falę przypływu.
     Przez chwilę bądź dwie wytrząsnąłem kuflem jak należy, niczym jakiś tyran wzbudzający strach u jednego ze swych poddanych, a potem ostrożnie wylałem ciecz na powierzchnię ławy. Kacper był już podtopiony i wstawiony, odnóża rozjeżdżały się pod nim, a skrzydła drgały frenetycznie. Był to stan upojenia, którego było mi trzeba, bo teraz mogłem zanurzyć dłoń w kieszeń i wyciągnąć kawałek jaskrawoczerwonego kordonka, a następnie przywiązać go do talii mojego więźnia. Zrobiłem to bardzo delikatnie, żeby przypadkowo przedwcześnie nie przedzierzgnąć się w kata.
     I tak siedziałem dalej w słońcu, czekając spokojnie, aż kacper odzyska zmysły oraz zdolność latania. Miałem zamiar pozwolić, by bryza przyspieszyła ten proces, ale kiedy usłyszałem, jak ojciec tłucze się w swojej sypialni tuż nade mną, dopomogłem siłom natury własnym, ciepłym oddechem – nie paliło mi się do drugiej rozmowy z nim, gdyż wiedziałem, że skończy się to na kolejnych poleceniach przyniesienia tego i wyniesienia owego. Niepotrzebnie się jednak martwiłem. W tej samej chwili, kiedy usłyszałem trzask składanej okiennicy i wyobraziłem sobie, jak ojciec zbiera się, by krzyknąć na mnie z góry, pan Osa podreptał po ławie i uniósł się w powietrze.
     Udało mu się wzbić tylko do niskiego, chwiejnego lotu, który, jak pomyślałem, zaniesie go za rzekę – a wtedy bym go stracił z oczu. Ale po chwili zauważyłem, że nastawił swą busolę na mokradła i bez wątpienia gratulując sobie w duchu tego cudownego wyczynu, miarowo nabierał wysokości. Ruszyłem szybko za nim, wbijając wzrok w wyraźnie widoczny kordonek, umożliwiający mi obserwację stworzenia; czułem wielką ulgę, że mu specjalnie w locie nie przeszkadzał. Kiedy zostawiliśmy już za sobą mój dom, rzekę i szopy, w których ojciec trzymał beczki, oraz minęliśmy sad, w którym rosły jabłka do produkcji cydru, wyszliśmy na otwartą przestrzeń.
     Obcej osobie te mokradła mogły jawić się tylko jako ugór – grzęzawisko poprzecinane wieloma cienkimi strumyczkami biegnącymi do Tamizy, o powierzchni przypominającej szkliwo na garncu. Wszystko w tym samym zgniłozielonym, zielono-niebieskim lub zielono-brązowym kolorze. Nie było tu wysokich drzew, a jedynie kilka nagich pni, które powykręcane przez wicher zastygły w agonalnych pozach. Rosły tu kwiaty, których nazw nie zna żaden gentleman ani żadna dama.
     Dla mnie owo miejsce było istnym rajem, a ja stałem się znawcą każdego jego nastroju i zmiany. Delektowałem się wysokim nieboskłonem i przestrzennym widokiem zdradzającym nadciągającą zmianę pogody. Kochałem miriady rozmaitych traw i ziół. Prowadziłem rejestr wszelkich gatunków gęsi i kaczek, przylatujących wiosną i odlatujących jesienią. Moje oko cieszyła zwłaszcza gromadka angielskich ptaków – strzyżyków i makolągw, gilów i drozdów, kosów i szpaków, czajek i pustułek – które były na miejscu niezależnie od pory roku. Kiedy zaczynał się przypływ i woda wypełniała kanały po brzegi, a ziemia stawała się zbyt gąbczasta, bym mógł po niej przejść, czułem się niczym Adam wygnany ze swego ogrodu. Gdy prądy się zmieniały i ziemia znów robiła się prawie zwarta, moje serce odżywało.
     Meandrowanie zawsze należało do moich największych przyjemności – nie mogłem się jednak radować nim tego konkretnego dnia, bo mój jeniec wiódł mnie stale naprzód. Kiedy leciał prosto, zbierałem siły, biegłem i zawracałem, skakałem i kluczyłem, by za nim nadążyć. A ponieważ byłem w tym ekspertem i znałem to miejsce jak własną kieszeń, wciąż widziałem go wyraźnie. Wreszcie dotarł na miejsce. Było to jedno z tych skarłowaciałych drzew, o których wspominałem – jesion wyrosły na odległej krawędzi bagna i wygięty przez burze w kształt litery C. Kiedy tylko ujrzałem tego dziwoląga, wiedziałem już, dokąd zmierza mój przyjaciel, bo nawet z pięćdziesięciu jardów mogłem dostrzec gniazdo zwisające z niego niczym kolczyk z ucha.
     Był to klejnot wykonany z papierowej masy uformowanej w długi, owalny kształt. W taki właśnie sposób kacpry robią swoje gniazda – przeżuwają niewielkie kęsy drewna i mieszają je ze śliną, aż powstaje stożek. W tym stożku chronią swoje gniazdo, a przede wszystkim królową, która składa jaja na każdym poziomie. To jest niezwykłe: stworzenia, które ludzkie oko postrzega jako całkiem chaotyczne, które zawsze latają z bzyczeniem we wszystkich kierunkach, albo też bez konkretnego obranego kierunku, są w istocie niezwykle dobrze zorganizowane i zdyscyplinowane. Każdy osobnik ma swój udział w tworzeniu tej społeczności i gra w niej własną rolę, wiedziony wyłącznie instynktem.
     Kiedy zbliżyłem się do gniazda, wzbudziło ono mój tak wielki podziw, że zastanawiałem się, czy nie wrócić do ojca i nie powiedzieć mu, że wykonałem polecenie, w istocie go nie wypełniając. Wiedziałem, że nigdy by się sam nie wypuścił na poszukiwania – gniazdo znajdowało się w tak odległej części moczarów, że była to ziemia obca nawet dla mnie. Wiedziałem też jednak, że musiałbym żyć z tym kłamstwem, co nie będzie przyjemnie, bo osy nie przestaną nas nachodzić.
     Te dwa powody wystarczyłyby w zupełności, by wykonać zadanie. Prawdę mówiąc, istniał jeszcze trzeci, o wiele bardziej istotny – choć nie byłem skory, by się do tego przyznać, ponieważ stał w wyraźnej sprzeczności z tym, co mówiłem na temat swoich sympatii i antypatii. B a r d z o chciałem zniszczyć to gniazdo. Intrygowało mnie. Byłem nim zafascynowany. Ale moje zainteresowanie niezwykle szybko przerodziło się w chęć posiadania – a ponieważ zawłaszczenie gniazda było niemożliwe, jedyną alternatywą stało się jego zniszczenie.
     I tak zacząłem zbierać wszystkie dostępne kawałki drewna, każdy patyczek wysuszony przez słońce, więc kiedy stanąłem już nieopodal jesionu, trzymałem w ramionach naręcze przypominające snopek. Położyłem je na ziemi pod gniazdem, a potem odszedłem na krok, by ten widok zapadł mi w pamięć na zawsze. Samo drzewo było niezwykle gładkie; wiatr pieścił je od dawna, dlatego też w tak cudowny sposób jego kora zmieniła się w marmur. Gniazdo – z podskakującymi wokół i unoszącymi się nad nim kacprami, które nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi – było długie na mniej więcej stopę od czubka do końca i wybrzuszone w środku. Białe niczym pergamin z wykwitającymi gdzieniegdzie niewielkimi uskokami i guzkami – te rozpoznałem jako indywidualne nacieki, przyniesione przez każdą osę podczas pracy.
     Kiedy napatrzyłem się już i zdobyłem pewność, że nigdy nie zapomnę tego widoku, przyklęknąłem, wyciągnąłem krzesiwo i hubkę z kieszeni i podpaliłem zebrany przez siebie chrust. Płomienie błyskawicznie strzeliły w górę, uwalniając słodką, żywiczną woń, i po chwili całe gniazdo spowił ogień. Spodziewałem się, że jego mieszkańcy wylecą na zewnątrz. Pomyślałem nawet, że mnie zaatakują, gdyż to ja byłem ich katem. Ale nic takiego nie zaszło. Osy na zewnątrz gniazda po prostu odleciały; najwyraźniej nie obchodziło ich to, co się działo. Te w gnieździe – musiało ich być kilka setek – wolały pozostać przy królowej i wraz z nią zginąć. Słyszałem, jak ciała kilku z nich eksplodują z dziwacznym ostrym piskiem przypominającym brzęczenie komara, a reszta udusiła się dymem, nie wydając żadnego dźwięku.
     Po nie więcej niż dwóch, trzech minutach byłem pewien, że moje zadanie zostało wykonane. Strząsnąłem resztki gniazda z drzewa, tak że wpadły do popiołów ogniska i rozleciały się na drobne kawałki. Regularne struktury w środku miały ciemnobrązową barwę i były niezwykle gustowne, a w każdej komórce tkwił pomarszczony pędrak; królową – niemal tak dużą jak mój kciuk – otaczali martwi wojownicy. Przedstawiali sobą szlachetny widok, który wzbudził we mnie wielką ciekawość. Klęcząc w tych resztkach i dumając nad nimi, nie zauważyłem, że prawie sam się podpaliłem.
     W końcu wstałem i zawróciłem w stronę domu, wiedząc, że ojciec będzie oczekiwał mojego rychłego powrotu. Po chwili jednak postanowiłem, że zadowolę siebie, a nie jego, i zmieniłem kierunek. Wszedłem dalej w mokradła, przeskakując przez strumyki i klucząc tędy i owędy, by uniknąć szerszych kanałów, aż niemal całkowicie się zgubiłem. Tam, w samotności zieleni i błękitu, zacząłem rozmyślać o życiu.

Rozdział 2
Historia mojego życia


     Nigdy nie byłem krnąbrnym dzieckiem, ale już samym swoim istnieniem sprawiałem memu ojcu prawdziwy zawód. Złodziejstwo, oszustwo, okrucieństwo – to pozostawiłem innym. Moje wady były mniejszego kalibru; kumulowały się w pewnej wrodzonej dzikości. Często puszczałem mimo uszu prośby ojca, a czasem też i jego polecenia. Opierałem się, jak mogłem, jego planom względem mojej osoby. Wolałem własne towarzystwo niż otoczenie, w jakim najchętniej by mnie widział.
     Po zastanowieniu się, myślę, że n i e z a l e ż n o ś ć jest lepszym określeniem niż d z i k o ś ć , z powodów, które właśnie opisałem. Tak czy inaczej pozostaje pytanie – cóż było tego przyczyną? W najwcześniejszych latach życia oślepia nas żar chwili, lecz ona przemija i wówczas rzadko zatrzymujemy się nad nią w przypływie nagłej refleksji. Obecnie moja młodość znajduje się w odległych wspomnieniach. Teraz, kiedy posiadam szerszy ogląd mego istnienia, o wiele bardziej pociąga mnie chęć snucia rozważań, by je w pełni zgłębić.
     Pierwszym powodem mojego zachowania był fakt, że matka zmarła w wyniku komplikacji, wydając mnie na świat – ta okoliczność zapadła we mnie głęboko; skłonność do postrzegania siebie jako osoby, dla której życie to nieustanna walka, stała się cechą mojego charakteru. Gdybym nie miał o co kruszyć kopii, z pewnością sprowokowałbym jakąś burdę, by utwierdzić się w mej odwadze.
     Drugim czynnikiem mającym wpływ na moje zachowanie, jeszcze bardziej wyraźnym przez fakt, iż nie miałem ani brata, ani siostry, był kraj, w którym przyszło mi żyć. Mówiąc kraj, nie mam na myśli Anglii lecz raczej krainę – czyli północny brzeg rzeki Tamizy, miejsce bez konkretnego znaczenia między Londynem i otwartym morzem. Mogę sobie tylko spróbować wyobrazić, jak dzisiaj wygląda ta okolica, albowiem od lat przebywam poza domem rodzinnym. Najpewniej został zabudowana przez wszystkie struktury potrzebne do żeglugi i transportu towarów. Ale jestem w stanie opisać dokładnie, jak wyglądała wtedy.
     Za naszym domem rozciągały się mokradła na ćwierć sążni nad powierzchnią wody, a ćwierć kwarty brakowało im do zrównania się z wodą po przypływie. Wszelkie budynki w okolicy trudno nawet zaszczycić takim mianem, były to raczej sklecone z desek szopy, w których rybacy trzymali swój sprzęt, a inni, bardziej tajemniczy goście składali w nich albo zabierali cenne dlań przedmioty. Kiedy mgła rozrzedzała się na tyle, że było przez nią coś widać, te budy układały się w imponujący kontur, akcentując załamania różnymi wystającymi, sterczącymi pod różnymi kątami elementami. Ich dachy zwisały niczym grzywki, a okna dopełniały całości obrazu przekrzywionej ludzkiej twarzy. W oczach młodego człowieka wyglądały niczym siedlisko ogrów albo przynajmniej wiedźm z brodawkami, które zacierały swe łapska nad kociołkiem. Żadna z nich nie stała długo. To, czego wiatr nie położył, wchłaniało bagno. Co do ścieżek biegnących między nimi i dalej – one również zapomniały o miejscach, do których biegły, a które w chwili rozpoczęcia podróży tkwiły głęboko w ich świadomości. Teraz z zakłopotaniem starały się sobie je przypomnieć, a niektóre po prostu, zażenowane, urywały się w połowie.
     Nie bez kozery mój opis wzbudza lęk. Spacerując pod przepastnym nieboskłonem, wielokrotnie słyszałem za sobą kroki w miejscach, w których nie było niczego, albo czułem, jak cisza chwyta mnie za kołnierz niczym wielka łapa. Po prawdzie jednak głosy z mokradeł, a szczególnie te dobiegające od strony rzeki, nigdy nie były pojedyncze i rozróżnialne, lecz stanowiły mieszaninę różnych dźwięków oscylujących między westchnieniem i śmiechem, jakby nie zdecydowały się jeszcze, czy są smutne, czy wesołe. Może się to wydawać dość perwersyjne, ale uwielbiałem to miejsce właśnie dlatego, że zawsze emanowało atmosferą dwóch skrajnych emocji.
     Na tym tle przedstawiona wcześniej charakterystyka mojego ojca wydaje się opisem osoby bardzo nieskomplikowanej – którą przecież był pod pewnymi względami. Patrząc pod innym kątem, stanowił całkowite zaprzeczenie otaczającego go krajobrazu. Za chwilę powiem dlaczego, od samego początku.
     Ojciec mojego ojca też był karczmarzem – w szynku Admirał Benbowna zachodzie, nieopodal wybrzeża Bristolu. Tam też umarł za młodu – przez co mój ojciec samotnie stanął na progu wielkiej przygody, którą mnie było dane kontynuować.
     Przygoda ta zaczęła się od niespodziewanego przybycia do Benbow Billy Bonesa, sponiewieranego wilka morskiego, który był niegdyś pierwszym matem u cieszącego się ponurą sławą pirata, kapitana Flinta, a którego jedyny dobytek stanowił jeszcze bardziej poobijany od niego kuferek marynarski. Przez tydzień lub dwa obecność tego łajdaka nie burzyła spokoju w Benbow – aż do pojawienia się kolejnego nieznajomego, bladej kreatury z łojotokiem, którą jakby na przekór upiornie białemu obliczu nazywano Czarnym Psem – a wkrótce potem dołączył do nich ślepiec zwany Ławą, którego widok tak wstrząsnął biednym Bonesem, że padł martwy niemal w tej samej chwili, gdy go zobaczył. Żeby uściślić, Ława naznaczył go Czarną Plamą, śmiertelnym omenem, klątwą, której żaden człowiek nie jest w stanie zmóc.
     Wkrótce potem zaczęła się ta cała pełna dramatycznych wydarzeń historia – napad piratów na szynk, cudowna ucieczka, odszukanie starożytnej mapy, studiowanie mapy, odkrycie, że skarb kapitana Flinta znajduje się na pewnej wyspie, zaplanowana w Bristolu wyprawa, by odnaleźć skarb, zdrada załogi i pojawienie się pewnego szczególnie wygadanego łotra, zwanego John Silver (nosił on na ramieniu papugę, która stanowiła poniekąd rekompensatę za brakującą nogę), bardzo długi i emocjonujący pobyt na wyspie, odnalezienie kilku części skarbu i powrót w bezpieczne miejsce, czyli do Anglii.
     Wymieniam to wszystko w wielkim skrócie, pomijając nazwiska większości głównych postaci i niektóre wydarzenia tej przygody z bardzo ważnego powodu, który mój ojciec podawał po stokroć, a ja nie jestem się w stanie zmusić, by przytoczyć go w pełnej rozciągłości. Nawet najsłynniejsze opowieści na tym świecie, włączywszy nawet tę o Naszym Panie, słabną w miarę powtarzania, dodam więc tylko, aby wyjaśnić to, co nastąpi dalej, że należy zwrócić niezwykle baczną uwagę na słowa kilka części skarbu, aby pojąć, iż inne części skarbu pozostały nietknięte. Chcę również podkreślić, że kiedy mój ojciec w końcu opuścił wyspę, trzech szczególnie nieznośnych członków załogi – których mój ojciec zwie maroons[1]– zostało pozostawionych na wyspie na pastwę losu. Wiele niedopowiedzianych jeszcze wątków opiera się na tych szczegółach.
     Kiedy tylko mój ojciec powrócił do Bristolu, otrzymał swoją działkę bogactwa, które zostało w całości wycenione na bajońską kwotę siedmiuset tysięcy funtów. Często chełpliwie wymieniał tę wartość, wykorzystując to jako wymówkę do moralizowania – w dużo bardziej dwuznaczny sposób niż zamierzał – na temat tego, jak to grzech nie popłaca. Nie mówił nic o swojej części, ogólnikowo wspominając, iż była „wystarczająca”, po czym pospiesznie przechodził do osoby Bena Gunna, dzikiego męża spotkanego na wyspie, którego pomógł uratować i który otrzymał środki w wysokości tysiąca funtów. Pieniądze te zaplanował wydać w dziewiętnaście dni, więc dwudziestego dnia znów był żebrakiem i musiał przebywać na garnuszku innych, czego zawsze się lękał.
     Bez względu na konkretną wartość części skarbu mojego ojca, stało się jasne, że niczego mu w życiu nie braknie, oczywiście jeśli nie pójdzie w ślady Bena Gunna. I tak powrócił do swej matki, która była jedyną właścicielką szynku Benbow w Black Hill Cove, i pomagał prowadzić to miejsce, aż wreszcie je przejął. Wtedy, mając dość życia na takim odludziu, które nijak nie miało się do emocji zaznanych na morzach i oceanach, wyruszył do Londynu i przez kilka ładnych lat zaspokajał jedynie własne przyjemności.
     Nie ma takiego syna, który byłby w stanie wyobrazić sobie swojego ojca w młodości – dla syna bowiem ojciec jest przede wszystkim stworzeniem o własnych, ustalonych nawykach i autorytarnych sądach. Wiadomo jednak, że w czasie, gdy mieszkał w mieście, mój rodzic prowadził się o wiele wystawniej niż później, za mojego życia. Uwolniony z obowiązku zajmowania się matką (która skłoniła głowę na ramieniu kochającego acz podstarzałego marynarza, a ten wkrótce potem został jej mężem), wystawiony na milion nowych pokus, stał się według własnych słów „znaną postacią w mieście”.
     Mowa tu o okresie sprzed czasów, w których każdemu modnisiowi groziło skaleczenie w policzek o własny kołnierzyk przy zbyt energicznym odwróceniu głowy. Niemniej jednak były to czasy zwiększających się szans w naszym kraju, gdy człowiek zamożny mógł bez problemu pławić w luksusach, jeśli miał na to ochotę. Mój ojciec nigdy nie należał do tych, którzy całymi dniami przechadzają się po Strandzie tylko po to, by jakaś młoda dama mogła zauważyć wybrzuszenie nogawki czy też szczególnie modny odcień kanarkowych rękawiczek. Miał jednak wystarczającą skłonność do zabawy – i widać to wyraźnie po tym, jak jego fortuna miarowo topniała, gdyż okres mieszkania w luksusowych pensjonatach z ładnymi obrazkami na ścianach i drogą porcelaną na stole oraz służącymi gotowymi dostarczyć mu wszystkiego, czego zapragnął, był wystarczająco długi, by pochłonąć znaczną część bogactwa wykopanego z tych zamorskich piasków.
     Nie jestem w stanie stwierdzić, czy w końcu popadłby w całkowite ubóstwo. Wiem jednak na pewno, że ojciec, zbliżając się już bardzo do trzeciego krzyżyka (w początku lat osiemdziesiątych osiemnastego stulecia), dostał się pod kojący wpływ mojej matki. Była córką koniuszego, który prowadził kwitnący interes na wschodnich krańcach miasta, gdzie przyjeżdżający na jeden dzień z Edmonton czy Enfield zostawiali w stajni konie i często spożywali kolację przed wyruszeniem w drogę powrotną do domu. Jej doświadczenia z pracowitego dzieciństwa sprawiły, że wyrosła na gospodarną młodą kobietę.Wkrótce przekonała mego ojca, by zaczął żyć skromniej, i skierowała go na ścieżkę wiodącą do zdobycia powszechnego poważania na świecie. Oddał jej swoje karty i kości. Zerwał pewne szemrane kontakty. Wprowadził dzienny rygor do swego kalendarza. Samodzielnie doprowadził do tego, że zaczął się prezentować jako dużo bardziej stateczny młody kawaler. A kiedy starając się przez ponad rok, udowodnił, że jego postanowienia pozostają niezmienne, przyjęła szczerość tych uczuć i wstąpili w związek małżeński.
     Moi rodzice musieli teraz pomyśleć o jakimś użytecznym zajęciu.Oczywistym wyborem, w związku z doświadczeniami obojga, było prowadzenie gospody – co wkrótce zaczęli robić. Nie była to jednak gospoda znajdująca się w znanych im rejonach, lecz dająca ducha niezależności; to właśnie ją otrzymałem w schedzie. Gospoda, o której już wspomniałem i będę jeszcze wielokrotnie wspominał, otrzymała swoje właściwe miano – Hispaniola.
     Miejsce to było jednocześnie alkową nowożeńców, domem i miejscem pracy. I spełniało dodatkowo jeszcze jedną funkcję. Ponieważ to właśnie tutaj, ledwo po roku pełni szczęścia, w pokoju, który przypominał wyłącznie kwaterę dziobową na suchym lądzie, o drewnianym suficie i ścianach oraz z wykuszem okiennym z widokiem na rzekę, moja matka w jednej i tej samej chwili tchnęła we mnie życie, sama swoje oddając. Wtedy nie miałem oczywiście tego świadomości. Ale od pierwszej chwili, którą zapamiętałem, czyli jakieś trzy lata później, byłem świadom, co utraciłem. Żeby nie owijać w bawełnę – dorastałem w atmosferze zbrukanej melancholią.
     Siła owej bolesnej straty musiała niemal złamać mego ojca. Gdyby mnie widział na własne oczy śladów po spustoszeniu, jakie dokonała, dowiedziałbym się, słuchając opowieści ludzi pijących w naszym szynku, którzy znali go, jeszcze zanim wydarzyła się ta tragedia. W ich relacjach mój ojciec, niegdyś pełny werwy, obecnie dał za wygraną, mężczyzna, który kiedyś szukał przygód, teraz pragnął jedynie spokoju, a to, co roztaczało przed nim świetlaną przyszłość, obecnie kurczowo przywarło do przeszłości.
     Pewnie zastanawiacie się, w jaki sposób Hispaniola przetrzymała tak wielkie zmiany zachodzące w moim ojcu. W końcu smutek nie jest typową domeną lokali z wyszynkiem. A jednak przeżyła to – z powodów,które rzucają niejakie światło na mnogość uciech, jakich człowiek szuka na świecie. Części klienteli, to święta prawda, nie podobał się jej posępny charakter i tych ojciec kierował do innych lokali na nabrzeżu, które zapewne bardziej przypadną im do gustu. Ale było kilka zalet związanych z tymi rugami. Większość naszych sąsiadów postrzegała Hispaniolę jako błogie schronienie przed wrzaskliwością i wulgarnością tego świata. Uważali ją za spokojną przystań.
     To, co mówię, mogłoby sugerować, iż mój ojciec posiadał mrukliwy i skryty charakter. A jednak choć potrafił być srogi, rozumiał też ludzką potrzebę życia na tym świecie – dostrzegałem ją w uporze, z jakim dążył do tego, abym otrzymał lepsze wykształcenie niż miał on sam. Szkoła, którą dla mnie wybrał, znajdowała się w Enfield – zostałem tam posłany w wieku lat siedmiu i pozostawałem jej „gościem” przez większą część roku aż do dnia, w którym ukończyłem szesnaście lat.
     Placówka szczycąca się mianem Akademii Rozłamowej była prowadzona przez gentlemana o poglądach liberalnych, którego dobre cechy osobnicze zasługują na wielką pochwałę. Nie zamierzam jednak odchodzić od głównego wątku mojej opowieści, by zagłębiać się w ten etap mej egzystencji. Wystarczy dodać, że kiedy w końcu powróciłem do domu, posiadałem „gusta gentlemana” polegające na zamiłowaniu do czytania i pisania oraz jasno sprecyzowane poglądy na temat tego, jak należy się zachowywać, okazując troskę innym, co jest cechą człowieka przyzwoitego. Ponadto, i wbrew wpływom, na jakie byłem wystawiony wcześniej, miałem rosnący apetyt na to, co zawsze sprawiało mi największą przyjemność – przebywanie we własnym towarzystwie i życie nad rzeką i mokradłami.
     Zanim będę kontynuował główny wątek, muszę wspomnieć tu o czymś jeszcze – i w tym tkwi kolejny paradoks. Ogarnięty smutkiem po śmierci mojej matki, ojciec często sprawiał wrażenie człowieka, który wcale nie jest dotknięty żałobą. Zawdzięczał to, jak już wcześniej wspomniałem, nawykowi opowiadania o swoich młodzieńczych przygodach. Czasami robił to na życzenie kilku bywalców, którzy znali jego przeszłość i chcieli dostać z pierwszej ręki kolejny fragment jego losów. Ale nawet kiedy takich próśb nie było, i tak snuł swoje historie, czasem przerywając w szczególnie dramatycznym miejscu albo też czyniąc dygresje na temat szczególnie uderzającej postaci czy wydarzenia.
     I w istocie, można śmiało rzec, że na długo przed końcem mego dzieciństwa, opowieść o Wyspie Skarbów stała się treścią niemal wszystkich wypowiedzi mojego ojca. Jej bohaterowie wydawali mu się o wiele bardziej mili niż wszyscy klienci, których obsługiwał, a w moich oczach stawali się też bardziej wyrazistsi. Nie byli w pełni ani wytworami wyobraźni, ani też postaciami z krwi i kości, lecz stanowili mieszankę jednego i drugiego. Byłem wręcz przekonany, że kiedyś ich spotkałem i że na własne oczy widziałem nikczemność kuka Johna Silvera, że widziałem, jak Czarna Plama wykwitła Billy Bonesowi na dłoni, a nawet że obserwowałem poczynania mojego ojca, gdy był jeszcze młodzieńcem. Jak wspinał się na masz Hispanioli, by uciec Izraelowi Handsowi, jak strzelał z pistoletów, a potem jak Hands spadł w czystą, błękitną toń, by w końcu osiąść na piaszczystym dnie, gdzie spoczywa po dziś dzień w towarzystwie małych rybek, które tam i z powrotem przepływają nad jego truchłem.
     Wspomniawszy o tych duchach, gotów jestem rozpocząć moją opowieść.Tym samym poproszę was, żebyście wrócili do miejsca, w którym byliśmy jeszcze tak niedawno – do moczarów za Hispaniolą – a potem żebyście przeskoczyli parę godzin. Mój dzień w samotności dobiegł końca. Z ociąganiem wracałem do domu. Zapadł już zmierzch. Wstał księżyc. Mgła rozpełzła się po rzece. Kiedy wszedłem za próg, schodząc ze ścieżki wiodącej do miasta, w sali szynku świece wciąż paliły się równym płomieniem, a na oczach publiczności złożonej z klientów lokalu opowieść mego ojca zbliżała się do kolejnego punktu zwrotnego. Trzymałem się z dala od tej sceny, przekradając się do sypialni, bym nie musiał wraz z nim kluczyć po meandrach końcowych wydarzeń jego historii.
     Chwilę później dotarłem do mego miejsca pod tym dachem. Był to najmniej wygodny pokój w całym domu – nawet nie pokój, ale mnie wydawał się największym skarbem, bo przypominał komnatę kuriozów[2]. Wszystkie ściany zostały zakryte półkami na książki, na których poustawiałem też pióra, muszle, jaja, kawałki poskręcanego drewna, liny, czaszki, dziwne węzły oraz inne trofea zebrane na mokradłach w ciągu mego krótkiego, lecz intensywnego żywota. A po środku tej przestrzeni stało moje bocianie gniazdo – jak właściwie powinienem nazywać swoje łóżko, na którym leżałem co noc, obserwując przetaczający się wszechświat. Był tutaj, kiedy się w końcu kładłem. I widziałem go wyraźnie, gdy odwracałem głowę w stronę okna.
     Ścieżka holownicza była pusta, spoczywał na niej wyłącznie duży prostokąt żółtego światła padającego z okna szynku. Księżycowa poświata zredukowała mokradła do kompozycji matowych szarości i zieleni. Rzeka zdawała się bardziej nasyconym fragmentem nicości – gigantyczną sztabą czystego srebra, przecinaną raz na jakiś czas zmarszczką toni, gdy kłoda drewna przepływała przez nią bezgłośnie albo kiedy pojawiał się na niej niewielki wir, który po chwili rozpływał się bez śladu.
     Leżałem, wpatrując się w nią całkowicie zauroczony na tyle długo,że nie pamiętam konkretnie, kiedy do brzegu przybiła łódź wraz z jej pasażerem. W jednej chwili na wodzie nie było nikogo. W kolejnej odcinała się na niej sylwetka półksiężycowego kadłuba z wyprostowaną postacią siedzącą w środku. Jej dłonie spoczywały na wiosłach, które pewnie utrzymywały łódź opierającą się mocnym prądom. Cóż to za postać – nie wiedziałem, widziałem tylko, że zdawała się być szczupła i młodzieńcza, z głową spowitą szalem w taki sposób, że nie mogłem dostrzec jej twarzy.
     To niezwykły widok o tak później porze. Jeszcze bardziej niezwykłe było to, w jaki sposób owa postać zdawała się patrzeć wprost na mnie,choć nie mogła mnie przecież zobaczyć w nieoświetlonym oknie. Podniosłem się na łokciach, ale nie zdradziłem żadnych innych oznak zainteresowania.I kiedy to zrobiłem, postać wypuściła wiosło z prawej dłoni, pozwalając łódce zatoczyć niewielki łuk, uniosła tę dłoń w uroczystym geście pozdrowienia i przywołała mnie, bym się zbliżył.


[1]Maroon – osoba pozostawiona przez członków załogi statku na bezludnej wyspie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

[2]Popularny w XVII i XVIII wieku rodzaj prywatnego muzeum, w którym zgromadzono różne niezwykłe przedmioty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz